piątek, 23 marca 2012

Karpaty Polskie 2011


Kolejne wakacje i kolejny wyjazd. 5-letnia Olga sama pakowała swój bagaż, nie zapominając o aparacie, którym skrupulatnie uwieczniała przygodę. To jedna z ostatnich wypraw, w których podróżuje w przyczepce. Niebawem zasiądzie na swoich dwóch kółkach i będzie pokonywała kilometry o własnych siłach. Już się do tego przygotowuje, ale póki co, dwa tygodnie w Karpatach Polskich spędziła w swoich pokoju na kółkach, jako bardzo świadoma uczestniczka wyprawy.




01.08.2011 r. poniedziałek

Jest godzina 21:16. Jesteśmy w pociągu, jedziemy! Nawet nie było źle z zapakowaniem się - o dziwo!

(...) kilkanaście godzin później.... pociąg nr 2.
Noc była bardzo ciężka. Duszno i ciasno. Oprócz nas w przedziale jechały jeszcze 3 osoby. Olga, jak to Olga, spała przez całą drogę, gorzej z nami.
Pociąg miał opóźnienie, około 40 minut, więc nie zdążyliśmy na kolejny, którym chcieliśmy dostać się do Zagórza. Dlatego pojedziemy do Przemyśla i stamtąd ruszymy rowerami w Bieszczady.


02.08.2011 r. wtorek - 2 km

Około godziny 15-16 dojechaliśmy do Przemyśla i w końcu na dobre wysiedliśmy z pociągu. Tradycyjnie już, w naszym przypadku, początek podróży równa się deszcz, więc Przemyśl przywitał nas burzą.


Nic nam się nie chciało. Ponad 20 godzin w PKP sprawiło, że zmęczenie wzięło górę! Postanowiliśmy przenocować w schronisku, które znaleźliśmy przypadkiem w centrum miasta.


Zostawiliśmy rowery, bagaże i udaliśmy się popatrzeć na Przemyśl wieczorową porą. Bardzo ładne miasto.


03.08.2011 r. środa - 43 km

Jest wieczór, siedzimy w namiocie i wszyscy jednoznacznie stwierdzamy, że to był ciężki dzień! Tak jak dzisiaj na podjazdach, to chyba nigdzie się nie namęczyliśmy. Mieliśmy najbardziej strome wzniesienia w życiu. Właściwie momentami nie było mowy o jeździe, bo tak ciężkie rowery (nie wiadomo dlaczego tak ciężkie!) musieliśmy wpychać z całych, dosłownie, sił pod górę. Niestety dwukrotnie działo się to zupełnie bez sensu. Ale po kolei...
Wyjeżdżając z Przemyśla mieliśmy świadomość, że zbliżają się góry, ale nie sądziliśmy, że tutaj napotkamy aż takie trudności. Pierwsza, zupełnie bezsensowa przygoda z górami miała miejsce w Kalwarii Pacławskiej, którą każdemu, kto jedzie na rowerze odradzam! Odradzali nam jej również chłopaki ze sklepu rowerowego w Przemyślu, gdzie zajechaliśmy po nowe okulary. Ale Filip uparł się, do dziś dnia nie rozumiem dlaczego, no i zajechaliśmy. Podjazd był tak stromy, że nie dało rady jechać z naszym obciążeniem, więc ledwo wepchaliśmy rowery na samą górę.


Tam zjedliśmy obiad (kurczaka mamusi) i zadowoleni, że przed nami zjazd wyruszyliśmy przed siebie.


Szybko okazało się, że nie ma żadnej sensownej drogi, którą moglibyśmy jechać. Pierwsza, z trzech istniejących, miała podobno tak złą nawierzchnię, że jedynie autem terenowym można było ją pokonać, do tego jeszcze ostatnio spadło tutaj sporo deszczu, więc możliwe, że i terenówka miałaby kłopot. Druga droga zapowiadała się dużo lepiej, co prawda przez pierwsze 3 kilometry miało nie być asfaltu, ale za to z góry.


Miejscowy pan powiedział nam, że spokojnie powinniśmy dać radę, bo on wiele razy pokonywał tę trasę swoim prywatnym autem osobowym. Dodał, że dawno tamtędy nie jechał i nie wie jak droga wygląda po ostatnich oberwaniach chmury, ale nie dodał, że na samym dole płynie rzeka! Dlatego zadowoleni, że mamy drogę w dół wyruszyliśmy z Kalwarii Pacławskiej, w której już są przygotowania do uroczystości na 15 sierpnia. Przejechaliśmy kilkaset metrów i musieliśmy zsiąść z rowerów, bowiem było tak stromo, że sprowadzaliśmy je hamując przez cały czas.


Było ciężko, ale cieszyłam się, że mamy z górki, a nie pod... Niedługo to trwało. Na dole zetknęliśmy się z rzeką, która miała tak wysoki poziom i silny nurt, że była nie do pokonania.


A więc: tył zwrot i pod górę (z powrotem) marsz! Aczkolwiek za nic w świecie nie przypominało to marszu. Bardzo zmęczeni zawitaliśmy ponownie w Kalwarii. Tam zjedliśmy lody, a potem asfaltową, choć bardzo stromą, i NIESTETY kilka godzin wcześniej przebytą już drogą, zjechaliśmy w dół.
Dojechaliśmy do Makowa, gdzie rozbiliśmy się u przesympatycznych ludzi, którzy na kolację przynieśli nam własnoręcznie zrobione masło.


04.08.2011 r. czwartek - 52 km

Jakoś góry nas nie szczędzą... na dzień dobry 10 km podjazdu. Ciężko, ale do wykonania. Kiedy dotarliśmy na samą górę, mieliśmy dwie opcje - albo zjazd, albo odbicie do Arłamowa.


Filip upierał się przy drugim wariancie, ale ja po wczorajszej przygodzie podziękowałam za takie atrakcje. I dobrze, bo za chwilę spotkaliśmy tutejszych rowerzystów, którzy przekonali Filipa, że z miejsca, w którym obecnie się znajduje zobaczy dokładnie to samo, co z Arłamowa. Dziękuję Wam kochani, spotkani rowerzyści :) A więc czekał nas zjazd! W końcu mój licznik pokazywał nie 4 km/h a 34 km/h.
Dość długo mieliśmy z góry, ale jak to w górach bywa, musi być czasami pod. Dlatego w okolicy Wojtkówka i Ropieńki, kierując się na Olszanicę, czekał nas tak stromy podjazd, że po raz trzeci zeszliśmy z rowerów. Dosłownie wczłapywaliśmy się.


Ale zaraz znowu czekał nas zjazd. I to było cudowne uczucie. Mało tego, w dali ukazały nam się szczyty Bieszczad.
Kierowaliśmy się w stronę Soliny. W Myczkowcach spotkaliśmy się z dość dużym utrudnieniem - remont mostu. Droga nieprzejezdna.


Ale zdesperowani perspektywą objazdu, odczepiliśmy sakwy, przyczepkę i bardzo powoli przenieśliśmy wszystko na drugą stronę.


W Myczkowcach znajduje się bardzo ładna zapora, której widok robi wrażenie.
Woda i górki. Ślicznie.
Jedząc obiadokolację jakaś pani dała nam namiar na nocleg i Filip telefonicznie zorganizował miejsce na rozbicie namiotu w Bóbrce, z widokiem na zaporę.


05.08.2011 r. piątek - 57 km

Jest godzina 22:05, za chwilę zjemy zupę ugotowaną w domku w Bieszczadach, w którym dzisiaj śpimy. Filip właśnie dokłada drewno do kominka.



Ale zacznijmy od początku.
Rano pojechaliśmy do Soliny na słynną zaporę.


Ładna bardzo, ale i oblegana. Mnóstwo ludzi.


Stamtąd chcieliśmy kierować się na Polańczyk, Rajskie, Polanę do Czarnej. Ale wczorajsi rowerzyści powiedzieli nam, że w Rajskie jest nieprzejezdny most, a dzisiaj potwierdzono tę informację. Skoro tak, nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy jechać przez Łobozew Dolny do Ustrzyk Dolnych, bo w Bieszczadach podobno już tak jest, że kiedy jakaś droga jest nieprzejezdna, to trzeba jechać przez Ustrzyki.


Droga była ciężka. Dużo pod górę, ale już nie tak stromo i bardzo ładnie widokowo. Do tego upał.
W Ustrzykach zjedliśmy przepyszną pizzę, tortillę i ogórki kiszone w knajpie Orlik - polecamy!


Stamtąd kierowaliśmy się do Czarnej. Po drodze zatrzymaliśmy się w Rabie przy prześlicznej cerkwi, gdzie zlizaliśmy z papierka roztopioną czekoladę.
Tuż przed Lutowiskami wjechaliśmy na fantastyczny punkt widokowy, gdzie Bieszczady pokazały się nam w całej okazałości i były na wyciągnięcie ręki.


A potem już tylko z górki....


Zatrzymaliśmy się w miejscowości Smolnik, gdzie przesympatyczne pani zaproponowała nam nocleg w chatce nad strumykiem i nad rzeczką jednocześnie.

06.08.2011 r. sobota - 55 km

Spędziliśmy cały dzień w Bieszczadach, pięknie było i w sumie szkoda, że już jutro zostaną za nami. Bowiem śpimy w Cisnej.


Pomimo kilku podjazdów (przełęcz Wyżniańska 855 m n.p.m czy Wyżna 872 m n.p.m) jechało się dzisiaj bardzo dobrze.


Z dnia na dzień jest coraz lepiej.


Co prawda do Ustrzyk Górnych jakby cały czas pod górkę, ale za to z Wetliny niemal cały czas zjazd.


W Wetlinie spędziliśmy sporo czasu. W Wetlince moczyliśmy nogi. Potem wspominając "młodzieńcze" lat zajrzeliśmy do "Bazy ludzi z mgły", a na koniec w Osadzie Wędrowca zajadaliśmy się przepysznym plackiem z jagodami.


Z Wetliny już bezpośrednio przyjechaliśmy do Cisnej, gdzie po raz kolejny natknęliśmy się na fantastycznych ludzi, którzy pozwolili nam rozbić się w swoim ogródku. Zaraz zjemy kolację, na którą mogliśmy zerwać ogórki z działki. Patrzymy na górki i słuchamy muzyki na żywo, bo w Cisnej dzisiaj koncert.


07.08.2011 r. niedziela - 78 km

No to mamy część II naszego opowiadania, pt. Beskid Niski.


Wyjechaliśmy z Cisnej i zaraz w Żubracze powitała nas gmina Komańcza, a wraz z nią informacja, że przez 24 km będą koleiny. Chyba nie widzieli kolein, bo my tam żadnej nie napotkaliśmy, za to dziury, jedna na drugiej. Być może nie dotarły tutaj najnowsze znaki: ubytki w nawierzchni!


Zrobiliśmy jakieś 32 km i dopiero zatrzymaliśmy się na jedzenie. Po pierwsze dlatego, że do Komańczy nie było gdzie. Po drugie dlatego, że niemal cały czas mieliśmy z górki, albo płasko.


W Komańczy zjedliśmy kanapki z serem żółtym i keczupem. Kończąc odpoczynek ćwiczeniami na siłowni, znajdującej się na otwartym powietrzy na środku a'la rynku.
Potem kierowaliśmy się w stronę Dukli, gdzie znowu natknęliśmy się na znak pt.: "koleiny", tym razem tylko 20 km! No to świetnie - z góry, ale dziury! albo - pod górę w dziurę!


W Woli Niżnej zatrzymaliśmy się poleżeć na trawie i po wietrzyć potówki,
w Jaśliskach zjeść lody. Dojechaliśmy do Tylawy i zamiast rozbić się od razu, pojechaliśmy do Mszany, skąd musieliśmy wrócić, bo okazało się, że nie ma gdzie się namiotu postawić - dosłownie.
Rozbiliśmy się w Tylawie i jak tylko rozstawiliśmy się, lunęło. Ta chmura "szła" za nami, ale w dobrym momencie dała o sobie znać. My z Filipem siedzimy w namiocie i napajamy się fantastyczną ciszą po deszczu, słychać tylko świerszcze i klekot bocianów.


Olga bawi się u gospodarzy. Jest niesamowita. W tym roku dużo bardziej przeżywa nasz wyjazd. Jest starsza, dojrzalsza. Więcej rozumie i traktuje to wszystko jak niesamowitą przygodę. Jest taka duża już...


08.08.2011 r. poniedziałek - 40 km

Godzina 11:30 a my nadal w namiocie. Trochę aura nas zatrzymała w miejscu. W nocy mieliśmy burzę, a teraz też co chwila pada. Burza była niesamowita. Mieliśmy stracha, czy namiot wytrzyma. Raz tak grzmotnęło, że czuliśmy jak ziemia się zatrzęsła... Było widno, jak za dnia - ciągle błyskało. A potem lunął taki deszcz, że modliłam się, aby nie zmyło naszego zielonego domu. Na szczęście wytrzymał. I pomimo oberwania chmury, nas nie podtopiło.


Wyjechaliśmy około 14. Ciągle padało, więc jak tylko trochę przestało, szybko spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę. Dojechaliśmy do Kremnej, gdzie zajechaliśmy do sklepu posilić się. Droga początkowo była dobra, a potem dziura na dziurze - pomimo, że mieliśmy z góry nie dało się nabrać prędkości. Okolica fantastyczna. Taka spokojna. Taka jeszcze dzika. W sam raz na rower. Z Kremnej kierowaliśmy się do miejscowości Grab. Trasa niesamowita. Nawierzchnia bardzo dobra i rewelacyjny krajobraz.


Muszę przyznać, że nie spodziewaliśmy się tego, czego tutaj doświadczyliśmy. Praktycznie zero ludzi, dzicz jakiej dawno nie spotkaliśmy. Nie ukrywam, że droga wymarzona dla rowerzysty, aczkolwiek nieco przerażające znaki mijaliśmy..., np. zwolnij wilk! albo - zwolnij niedźwiedź! Naprawdę się bałam.


Potem kierowaliśmy się na Wyszowatkę, w stronę Koniecznej, gdzie w Magurskim Parku Narodowym znajduje się schronisko. Do celu mieliśmy jakieś 3-4 km, gdy zmuszeni byliśmy zawrócić. To, co działo się na niebie było przerażając. Wyglądało jakby za chwilę miała przejść tędy trąba powietrzna!


Przeczekaliśmy nadchodzący kataklizm w najbliższym garażu, a kiedy chmury z czarnych zmieniły się w granatowe, postanowiliśmy jechać. Zaczęło padać. Jechaliśmy w tym deszczu, po zbitej ziemi, gdzie coraz więcej błota było pod kołami. Było magicznie - klimat nie do opisania.


W końcu dojechaliśmy. Cali mokrzy, ale cali :)
Śpimy w pokoju z dwoma Niemcami, którzy też przyjechali tu na rowerach.


Na kolację zjedliśmy przepyszne ciepłe specjały schroniska (żurek, łazanki, smażona kiełbaska), potem wzięliśmy gorący prysznic, a teraz idziemy lulu.

09.08.2011 r. wtorek - 58 km

Rano bez pośpiechu pakowaliśmy się i bardzo powoli ruszyliśmy z tego niezwykle uroczego miejsca. Odradzono nam drogi na Konieczną, a zalecano drogę do Zdyni. Konieczna, do której planowaliśmy zajechać do czeskie piwo, okazała się niekoniczna, bowiem w schronisku również natknęliśmy się na miłych ludzi, którzy użyczyli nam Kozela.
Droga do Zdyni fantastyczna, cały czas prowadziła przez śliczny las. Potem kierowaliśmy się do Uścia Gorlickiego również piękną trasą. Widoczki cudne, a i ruch mały - droga wymarzona dla rowerzysty.


Później kierowaliśmy się do Florynki, przez cały czas było to pod górkę, to z.
W Florynce dobiliśmy do drogi krajowej, więc zwiększył się ruch, aczkolwiek nie było najgorzej.


Nie chcieliśmy na noc jechać do Krynicy i postanowiliśmy rozbić się w ostatniej miejscowości, jaka była przed. Na mapie widniał napis: Krzyżówka. Jechaliśmy więc przed siebie, akurat pod górkę. Sądziliśmy, że nie będzie wielka. Tymczasem jechaliśmy pod górę, potem znowu pod górę i potem znowu pod górę... i tak przez jakieś 6 km serpentynami. Zakręt, zakręt, zakręt i jeszcze jeden zakręt, i każdy pod górę. I dojechaliśmy w końcu najwyżej gdzie się dało, po czym okazało się, że Krzyżówka to nie tyle miejscowość, co po prostu skrzyżowanie. Na górze stał tylko hotel, gdzie pozwolono nam się rozbić za jedyne 30 zł! oraz domek letniskowy, który miał kraty w oknach! Wróciliśmy zatem kilkaset metrów i w pierwszym napotkanym domostwie zapytaliśmy o nocleg. Pan zgodził się od razu. Śpimy tuż obok krowy i cielaczka, tuż przy kurniku. Świerszcze graja na całego. Gospodarze zaprosili nas na ciepłą herbatę, zimno się bardzo zrobiło, oraz kawałek placka z jabłkami. Spędziliśmy u nich spoko czasu gawędząc o życiu. Rano mamy zaproszenie na kakao.


10.08.2011 r. środa - 57 km


Ale mieliśmy oryginalną pobudkę - obudziły nas krowy swoim muczeniem. Kogut piał już o 03:15! Także odgłosy iście ze wsi. Noc była bardzo zimna. Może to dlatego, że spaliśmy około 700 m n.p.m ?!
Rano zostaliśmy zaproszeni na śniadanie. Nasi gospodarze poczęstowali obiecanym kakao i przepysznym, samorodnym twarogiem ze szczypiorkiem.
Krynicę Zdrój tylko przejechaliśmy. Bardzo tłoczno tam. Ładna miejscowość, ale zbyt turystyczna. Zaszliśmy do pijalni po wodę, ale była tak śmierdząca, że nie dało się tego pić.


Z Krynicy udaliśmy się do Jaworzyny Krynickiej, by stamtąd gondolą wjechać na szczyt (1114 m n.p.m).



Z Jaworzyny kierowaliśmy się do Muszyny, gdzie cały czas mieliśmy z góry (nie licząc 3 km podjazdu na wyciąg). Tam zjedliśmy obiad i pojechaliśmy do Piwnicznej Zdrój. Jechało się bardzo dobrze, bez większego wysiłku, cały czas wzdłuż Popradu. Widoki naprawdę śliczne.


Rozbiliśmy się u przemiłych ludzi, z którymi wypiliśmy herbatkę i ustaliliśmy dalszy plan podróży.


Kierujemy się do Szczawnicy, do której można dojechać tylko przez Stary Sącz lub słowacką stroną. Nasi gospodarze polecają nam wariant drugi, bo podobno mniejszy ruch i lepsze widoki.

11.08.2011 r. czwartek - 58 km

No i wybraliśmy wariant B, czyli Słowację. Można powiedzieć, że cały dzień spędziliśmy u naszych sąsiadów.


Rano, po wspólnej kawie z gospodarzami i pamiątkowym zdjęciu, udaliśmy się na rynek w Piwnicznej. Tam zjedliśmy śniadanie i kierowaliśmy się na Słowację.



Jechaliśmy przez Mnisek, Hranicne, Kremnę do Starej Lubornej. Mieliśmy około 16 km pod górę, w tym 12% podjazd.


Jednak, gdy dostaliśmy się na górę Vabec (766 m n.p.m), ukazały nam się Tatry Słowackie. Niesamowity widok.


Dla takich chwil warto kręcić kilkanaście kilometrów pod górę. Zresztą, jak to w górach bywa, po wjeździe mamy zjazd,a tym razem z widokiem na Tatry.


Dopiero, kiedy odbiliśmy na Kamionkę, Tatry się ukryły. A my jechaliśmy w stronę Cervenego Klastoru.


Początkowo ciągle pod górę.



Kiedy dotarliśmy na przełęcz Stranianskie Sedło (730 m n.p.m) zobaczyliśmy Pieniny i oczywiście Trzy Korony.




W Czerwonym Klasztorze posililiśmy się. Liczyliśmy na "syr", ale skończyło się na knedlach i naszym ulubionym, odkrytym podczas tegorocznej wyprawy, ciemnym Sarisie (oczywiście jednym na pół).


Pokręciliśmy się nieco po okolicy, a potem kierowaliśmy się w stronę Polski.


Rozbiliśmy się w Sromowcach Wyżnych, gdzie poznaliśmy przesympatyczną panią Iwonę, która doradziła nam atrakcje na jutrzejszy dzień. A jej córka Dominika została nową "przyjaciółką" Olgi.


12.08.2011 r. piątek - 7 km

Dzisiaj mamy wakacje :)


Postanowiliśmy, że zostajemy na drugą noc w Sromowcach u Iwony i Marka.
Rano pojechaliśmy do Kątów na spływ Dunajcem.



Siedzieliśmy dwie godziny w łodzi i podziwialiśmy widoczki.


W Szczawnicy zjedliśmy obiad i busem wróciliśmy na miejsce rozpoczęcia spływu. Sama Szczawnica bez rewelacji.


Za to mają świetną ścieżkę rowerową wzdłuż Dunajca. Widokowo nr 1, ale niestety za bardzo oblegana.


Po powrocie, rozleniwieni, postanowiliśmy zwiedzić zamek w Nidzicy, ale podjeżdżając autem naszych gospodarzy ;)




Wieczorem grillowaliśmy z naszymi gospodarzami - danie główne: oscypki, a toasty wznosiliśmy słowackim piwem. Na sobie zaś mieliśmy oryginalne stroje góralskie.



13.08.2011 r. sobota - 30 km

Dzisiaj pozwoliliśmy sobie dłużej pospać. Mamy tak blisko końca naszej podróży, że odwlekamy moment dotarcia do celu. Tak długo "kawkowaliśmy" z naszymi gospodarzami, że nim wyjechaliśmy było południe.


Sporo pod górkę mieliśmy dzisiaj. Od Łapszych Niżnych goniła nas burza.


W Łapszach Wyżnych zajechaliśmy do sklepu i po konsultacji z miejscowymi, postanowiliśmy odpić na Łapszankę.


Droga była świetna. Nowiutki asfalt, ale nic dziwnego, skoro tamtędy wiedzie trasa Tour de Pologne.


Łapszanka leży w bardzo ładnym miejscu. Cały czas jedzie się pod górę, na początku delikatnie, a potem bardzo ostro. Koniec miejscowości leży na Przełęczy Nad Łapszanką (około 900 m n.p.m) i tam znajduje się taki punkt widokowy, że nie można nie zazdrościć jej mieszkańcom. Jeśli gdzieś w Polsce budować dom, to tylko tam!


Gdy tylko wjechaliśmy na Przełęcz dogoniła nas burza (ta z Pienin) i żeby było mało, przywitała nas druga burza, która szalała w Tatrach.


Wyglądało to naprawdę groźnie.


Schowaliśmy się pod daszkiem jednego z domów, którego gospodyni zaprosiła nas do siebie na herbatę, a potem dwudaniowy, przepyszny obiad.


Przeczekaliśmy deszcz i około 16 udaliśmy się w drogę. Jechaliśmy przez Jurgów do Brzegów, gdzie czekał nas równie ciężki podjazd jak w Łapszance.
Wjechaliśmy tylko po tej łagodnej części wjazdu i napotkaliśmy schronisko, w którym postanowiliśmy przenocować.


14.08.2011 r. niedziela - 31 km

Ponieważ dzisiaj niedziela, postanowiliśmy iść do kościoła góralskiego. Ten w Brzegach jest naprawdę ładny, a najfajniejsze jest to, że kobiety przychodzą tam w góralskich strojach.


Drogę dzisiejszą zaczęliśmy od bardzo stromego podjazdu. Ale już po pierwszym przejechanym kilometrze - dosłownie - zostaliśmy zaproszeni na kawę do przesympatycznych dwóch pań.


Spędziliśmy u nich sporo czasu, rozmawiając o wyjazdach rowerowych - bo to zapalone rowerzystki - i konsultując dalszą naszą jazdę.


Zdecydowanie odradziły nam Morskie Oko, przy którym chcieliśmy zakończyć naszą wyprawę.


Podobno ze względu na długi weekend jest tam olbrzymia ilość ludzi, dlatego zrezygnowaliśmy z tego pomysłu.


Pojechaliśmy mniej uczęszczanym odcinkiem do Zakopanego - przez Bukowinę Tatrzańską, Gliczarów, Biały Dunajec.


Widoki niesamowite.


W Zakopanem udaliśmy się po bilety na dworzec. Potem chcieliśmy coś zjeść, więc zajrzeliśmy na Krupówki. Tam zawsze jest mnóstwo ludzi, ale tym razem to był jakiś koszmar! Przejście kawałkiem Krupówek zmęczyło nas bardziej niż 11 dni pedałowania...



15.08.2011 r. poniedziałek - 41 km

Jesteśmy w pociągu, drugim i na szczęście ostatnim - jedziemy do Ełku, a stamtąd już rowerami do Olecka. W Ełku czekał na nas tato i we czwórkę - każdy na swoich kołach - udaliśmy się do Olecka, gdzie czekała na nas mama z KARPATKĄ :D



BARDZO KRÓTKA STATYSTYKA:
Przejechany dystans: 609 km (w górach: 578 km)
Najdłuższy dzienny dystans: 78 km
W podróży byliśmy łącznie 15 dni, w tym 11 na rowerach.
Przejechaliśmy: Bieszczady, Beskid Niski, Beskid Sądecki, Pieniny, Tatry.

Przeżyliśmy deszcz, burze, mgłę, wiatr, słońce, ale przede wszystkim mieliśmy szczęście do dobrych ludzi i - jak zawsze - masę pozytywnych wrażeń :)



Wyświetl większą mapę

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz