czwartek, 16 lutego 2012

Mazury Cud Natury 2011

Wakacyjny weekend - Olga sama dopomina się o przygody, nie wystarczą już jej jednodniowe wypady za miasto. W sumie czemu nie? Każda chwila na dwóch kółkach to cenny czas.
Tym razem mieliśmy jechać w czteroosobowej ekipie. Dołączył do nas Zbyszek - nasz tato z Olecka. Niestety w ostatniej chwili okazało się, że Olga z powodu choroby musi zostać w domu, więc pojechaliśmy znowu we trójkę, ale tym razem bez przyczepki, bo Juniora zastąpił Senior.
Mamy 3 dni, więc zbyt daleko nie zajedziemy. Postanowiliśmy więc dotrzeć rowerami z Olsztyna do Olecka, czyli przejechać Mazury.

14 lipiec [czwartek]
Olsztyn - Ukta (102 km)


Jest godzina 8:59, aktualna prędkość: 39 km/h. Niestety to niesamowite tempo to, tym razem, nie efekt pracy naszych nóg - to TLK, a dokładniej pociąg o wdzięcznej nazwie "Tour de Pologne". Próbujemy dostać się do Olsztyna, gdzie ma czekać na nas tato.

Stamtąd we trójkę ruszamy do Olecka, by spotkać się z Olgą.
Rano obudziła nas burza. Mamy jakiś taki już zwyczaj zaczynania naszych wypadów rowerowych w deszczu.
W czasie podróży pociągiem ciągle padało, ale kiedy spotkaliśmy się w Olsztynie wyszło słońce. Potem obyło się bez opadów, aczkolwiek powietrze było ciężkie. Nie zrażało nas to. Kiedy tylko wyjechaliśmy ze stolicy Warmii nastała sielanka - mały ruch, spokój, przyroda. I tak przez cały dzień. Droga godna polecenia.

Pomimo dokładnych map, jakie posiadaliśmy, w okolicach Nerwiku nieźle się "wnerwiliśmy" (może stąd ta nazwa miejscowości?). Zgubiliśmy się w lesie i zaatakowały nas końskie muchy - albo jak ktoś woli - ślepaki. Używałam offa zamiast dezodorantu, ale na nic. One były wściekłe! Na moje szczęście wolały facetów, więc skupiały się głównie na Filipie i tacie (może to płeć żeńska?) Niedobre, pogryzły moich mężczyzn!

Nadrobiliśmy trochę kilometrów, ale to nie koniec błądzenia. Przed nami kolejna zgubiona ścieżka. W Orżynach zasugerowaliśmy się drogowskazami, bo mapa raz już nas dzisiaj zawiodła. Niestety, tym razem mówiła prawdę, ale nawet na nią nie spojrzeliśmy. Droga miała prowadzić do Mrągowa, a potem mieliśmy z niej odbić. Kiedy po 12 km kręcenia nie było gdzie, coś mnie tknęło, żeby jednak rzucić okiem na mapę. Patrzę i oczom nie wierzę, jedziemy w zupełnie innym kierunku - zamiast na południe, to na północ. Także znowu kilkanaście kilometrów w plecy, a czas leci, robi się coraz później.

Było już po 19, a do Ukty, gdzie mamy załatwiony nocleg u przyjaciół rodziny, dobrych 30 km. Nie pozostało nic innego, jak na wsiąść na rowery i dookoła - przez Piecki - kręcić do celu. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa - wstyd się przyznać, ale to mój pierwszy raz w tym sezonie na rowerze, nie licząc 5 km rowerowych "spacerów" z Olgą.

W Pieckach byliśmy o 20.30, a to jeszcze 15 km. Zrobiło się ciemno, a my jechaliśmy przez Puszczę Piską, co prawda asfaltem, ale ciemno było, jak nie powiem gdzie...
Kiedy mój licznik wskazał 102 km, a kolana i tylna część mojego ciała puchły z bólu, dotarliśmy na miejsce. Czekała na nas uczta i czyściutkie łóżko.

15 lipiec [piątek]
Ukta - Radzieje (90 km)

Obudził nas deszcz. Dobrze się spało, gorzej wstawało. Miałam niezłe zakwasy. Wyjechaliśmy dopiero około 10, kiedy deszcz zmienił się w mżawkę. Ale taka aura towarzyszyła nam tylko do Rucianego, a właściwie do Wierzby, potem niestety mocno nas zmoczyło. Ale odcinek był niesamowity. Co chwilę na drogę wybiegały "dzikie" konie i podchodziły do ludzi, a samochodom nie pozwalały przejechać.

W Wierzbie wsiedliśmy, już w deszczu, na prom (czytaj: promyczek - mieszczą się tam najwyżej 3 auta osobowe), aby dostać się na drugą stronę jeziora, a stamtąd do Mikołajek.

Droga prowadziła przez las i była bardzo piaszczysta, a raczej błotnista. Przemokliśmy do gaci! Suszyliśmy się w Mikołajkach przy ciepłym obiadku i doczekaliśmy się słońca.

Potem skierowaliśmy się na Ryn. Tam zjedliśmy lody, które zaskoczyły nas ceną. Mazury są droższe niż Wybrzeże! Z Rynu pojechaliśmy do Kętrzyna, a potem w stronę Węgorzewa. Bardzo ładna trasa, niesamowicie spokojnie tam. Dojechaliśmy do miejscowości Radzieje i postanowiliśmy rozbić namiot. Zaatakowała nas chmara komarów - dosłownie. W końcu prawdą jest, że najwięcej ich żyje na Mazurach.

16 lipiec [sobota]
Radzieje - Olecko (40 km - Ania, 90 km - męska część zespołu)

Rano myślałam, że umrę z bólu. Kolano odmawiało mi posłuszeństwa, ud nie mogłam dotknąć. Nie wyspałam się, bo każda zmiana pozycji budziła mnie. Pierwsze 5 km totalnie mnie znokautowało, bowiem napotkaliśmy przed sobą brukowaną drogę.

Miałam serdecznie dość. Do tego stopnia, że położyłam się na pierwszym napotkanym przystanku i gdyby nie masaż zrobiony przez Filipa zostałabym tam przynajmniej na kilka godzin. Udało mi się wstać i dojechać do Sztynortu, gdzie zrobiliśmy przerwę śniadaniową. Tam też zapadła decyzja: zmiana planów.

Postanowiłam dojechać do Giżycka i tam wsiąść w pociąg do Olecka, dokąd moi dzielni mężczyźni mieli dotrzeć na dwój kółkach. Tak też uczyniliśmy. W Giżycku mieliśmy jeszcze walkę z pracownikami TLK, bowiem sprzedano nam bilety a zabrakło miejsca w pociągu. Byłam tak zdesperowana, że powiedziałam: albo ja pojadę, albo cały pociąg zostanie w Giżycku. Po 20 minutach znalazło się miejsce w pierwszej klasie...

Po kilku godzinach wszyscy spotkaliśmy się w Olecku.
Podsumowując mieliśmy jazdę w ciemno (bo błądziliśmy), jazdę nocną, jazdę w deszczu, jazdę z kontuzją, piękne widoki i w ogóle super przygodę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz