poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Góry Izerskie - Czeski Raj - Praga 2010

 

Urlop i rower to z pewnością nasze ulubione połączenie. Tym bardziej, że 4-letnia
Olga nie wyobraża sobie wakacji bez swojej przyczepki. Brak czasu to żadne wytłumaczenie, bo choć tydzień wolnego to niewiele, nawet w tak krótkim czasie też można przeżyć przygodę. My tego doświadczyliśmy.


01.08.2010. niedziela
godzina 22:07 Gdynia Główna [7,6 km]

Ledwo zdążyliśmy na pociąg. Gdyby nie pomoc rodziców, byłoby kiepsko. Tata pomógł Filipowi z bagażem, mama zajęła się Olgą, a ja kupiłam bilety. Teraz siedzimy w pociągu do Jeleniej Góry - my w pierwszym przedziale ostatniego wagonu, a rowery na końcu wagonu, bowiem w pociągu TLK (jedynym w ciągu doby, kursującym na tej trasie) nie można było liczyć, niestety,na wagon rowerowy.
Olga już śpi, Filip pilnuje rowerów i raz jest z nami na początku wagonu, a raz z naszymi "kołami" na końcu! Polska kolej, jak nikt inny, potrafi zadbać o atrakcje podczas podróży! Ale kto podróżował z rowerami, ten pewnie już wie. Żeby nie było nudno, o 6 rano musimy przenieść wszystkie bagaże i śpiącą Olgę o jakieś 3-4 wagony do przodu, bo te będą odczepiane!

02.08.2010. poniedziałek
Jelenia Góra - Czerniawa Zdrój [47,9 km]

Noc w PKP to udręka! Byliśmy bardzo niewyspani. Tym bardziej, że około 6 musieliśmy zmienić wagon. Także pobudka, pakowanie, przenoszenie bagażu. To nic, że pociąg nie wjechał do końca na peron i Filip musiał rowery przenosić z trawy. Potem konduktor nie wiedział, czy w pociągu jest wagon rowerowy. A kiedy jednak okazało się, że jest, to siedziało w nim mnóstwo ludzi - oczywiście bez rowerów! Szkoda gadać. Kiedy w końcu - cali i zdrowi, choć zmęczeni - dojechaliśmy do Jeleniej Góry, zjedliśmy śniadanie, zrobiliśmy małe zakupy i zwiedziliśmy starówkę, ruszyliśmy w stronę Szklarskiej Poręby.


Już za Jelenią Górą ukazały się nam fantastyczne górki. Widać było całe pasmo Karkonoszy. Jednak szybko zjechaliśmy z głównej trasy, bo panował na niej zbyt duży ruch. Skierowaliśmy się na Wojcieszyce, Starą Kamienicę, Gierczyn do Korbicy.Tutaj górek nie było już tak dobrze widać, ale czuło się je w podjazdach i zjazdach :) Ślicznie tu, prawdziwa sielanka. Taki spokój, praktycznie zero ludzi.


Zabłądziliśmy nawet i nie było kogo zapytać o drogę. W końcu udało nam się dojechać do Czerniawy Zdrój, tuż przy samej granicy polsko-czeskiej. Zjedliśmy obiadokolację i szukaliśmy noclegu.


Postanowiliśmy zostać w Czerniawie ze względu na sentyment, jaki miałam do tego miejsca. 16 lat temu byłam tutaj, przez całe dwa miesiące, w sanatorium. Zwiedziliśmy miejscowość, powspominałam. Zmieniło się trochę. Sam budynek sanatorium wygląda dużo lepiej, pomalowali go, kiedyś był taki obskurny, cały biały. Szkoły sanatoryjnej już nie ma... stoi opuszczony budynek. A domek, w którym nocowałam z rodzicami, kiedy mnie przywieźli, jakby bez zmian.


Po objazdowym zwiedzaniu, rozbiliśmy się u ludzi w ogródku. Po dwóch nieprzespanych nocach (wesele Ali i podróż PKP) bardzo szybko zasnęliśmy.


03.08.2010. wtorek
Czerniawa Zdrój - Liberec [37,8 km]

W nocy obudził nas deszcz. Jest godzina 11:45 i nadal pada! Zmuszeni jesteśmy do siedzenia w namiocie i czekania.


(...) Jest 22:45
Jestem po kąpieli, leżę w czystej pościeli :) Obok w łóżku śpi Olga, a na dole Filip rozmawia z Miłoszem, przy kolejnym już czeskim piwku :)
Ale dzień! Zrobiliśmy zaledwie 37 km, ale mieliśmy naprawdę ciężkie warunki. Najpierw lało. Dopiero o 15:00 wyjechaliśmy spod domu gospodarzy w Czerniawie. Zajechaliśmy do sklepu, zjedliśmy śniadanio-obiad i w drogę. Jednak po przejechaniu 2 km znowu zaczęło mocno padać. Zmuszeni byliśmy zrobić sobie dłuższy postój pod wiatą autobusowego przystanku. Odechciało mi się jechać. Padało i padało. Ale w końcu uspokoiło się i był nieco mniejszy deszcz, więc ruszyliśmy. Granicę przekroczyliśmy około 17:00.


Na początku było trochę z góry. Ucieszyliśmy się, tymczasem.... Po lewej stronie cały czas Góry Izerskie. Cudowne widoki, choć wiele zasłaniały nam chmury.


Mnóstwo ich chodziło po niebie i wszystkie czarne i groźne. No i w końcu stało się to, co nieuniknione - trzeba było "przeciąć" góry!


Było bardzo ciężko. 4 km non stop w górę, serpentyny, stromo, we mgle... Ale pomimo tego ślicznie było. Cały czas w przepięknym lesie. A kiedy wjechaliśmy na przełęcz, czekał nas zjazd -stromo z górki.


Po drodze zatrzymaliśmy się na pyszne maliny czeskie. Rosły przy drodze, więc grzechem byłoby je tam zostawić. A były przepyszne - palce lizać.
Same Czechy ładne i czyste. Domki zadbane, trawka skoszona.


Tylko z noclegiem mieliśmy kłopot, niczym w zeszłym roku w Budapeszcie. Śpimy w Libercu, na przedmieściu. Zajeżdżaliśmy do 10 domów. Odmawiano nam kawałka trawnika. Wysyłano gdzieś na jakieś pola albo co gorsza, udawano, że nie ma nikogo w domu. Na przykład w jednym domu, bardzo dziwnym zresztą -kraty w oknach, drzwi bez klamki - ktoś widział nas, po czym zgasił światło i siedział cicho. Dziwne!


Mieliśmy już rozbijać się na dziko. Szukaliśmy miejsca, tylko nie było gdzie, bo albo blisko była droga, albo domy. Zniechęceni zajechaliśmy do ostatniego domku i ktoś mówi: "jasne! tylko trawa mokra". W sumie to nic dziwnego po całym dniu opadów. Kiedy zaczęliśmy rozbijać "stan" (namiot), gospodarz wyszedł, kazał "to" złożyć i zaprosił na nocleg do swojego domu. Niesamowity koleś! Oczywiście zaproszono nas na kolację, herbatkę i piwo!

04.08.2010. środa
Liberec - Skysice [68,1]

Obudziło nas słoneczko i piejący kogut za oknem.
Miłosz, wariat, pojechał specjalnie dla nas po czerstwe (czyli świeże) pieczywo. Po śniadaniu wyjechaliśmy, oczywiście z drugim śniadaniem na wynos! Gospodarze żegnali się z nami, jak z najbliższą rodziną.


Zajechaliśmy do centrum miasta. Liberec okazał się pięknym, do tego bardzo ładnie położonym miastem. Dookoła same góry. Z Liberca skierowaliśmy się w stronę Czeskiego Raju. Wszędzie górki i bardzo fajne widoczki. A "raj" to głównie dla rowerzystów - non stop mijaliśmy cyklistów - młodzi, starzy, w pojedynkę, parami albo całymi rodzinami. Jak dla mnie to miejsce powinno nosić nazwę "Czeskie Piekiełko" - nakręciliśmy się tam zdrowo!

Podjazdy, zjazdy...


Po drodze zajechaliśmy do gotyckiego zamku.


Ogólnie Czeski Raj słynie z zamków, ale my nie zjeżdżaliśmy z głównej trasy, z powodu braku czasu. Za to podziwialiśmy lasy i możemy powiedzieć, że są naprawdę piękne. No i jagód oraz grzybów mnóstwo.


Przejechaliśmy 68 km i około 20:00 rozbiliśmy się w Skysicach u ludzi w ogródku.


05.08.2010. czwartek
Skysice - Strasyn [85,9 km]

Pobiliśmy rekord :) Skończyły się górki i teoretycznie było płasko. Mieliśmy jednak mało przyjemny start, bo okazało się, że mam flaka! Filip musiał wczuć się w rolę mechanika cyklowego i oczywiście poradził sobie! Ale, jakby nie było, trochę czasu straciliśmy.


Zatrzymaliśmy się przy najbliższych potrawinach (sklep spożywczy), zjedliśmy śniadanie i naprawialiśmy koło (ja tylko łatkę podałam).


W międzyczasie "na zakupy" przyszło dwóch starszych kolesi i około godziny 11:00 wypili chyba po 4 piwa (przy nas 4, bo kiedy odjeżdżaliśmy oni siedzieli i nie wyglądało na to, żeby mieli szybko skończyć). Żeby było ciekawiej dosiadła się do nich pani sprzedawczyni, też z piwem!


Po 25 km jazdy miałam kryzys - dosłownie opadłam z sił. Nie chciało mi się jechać, nie mogłam już kręcić pedałami. Zajechaliśmy do potrawin i tam Filip dał mi zastrzyk energetyczny: dwa banany, snickersa i kilka bardzo dobrych, czeskich ciastek czekoladowych. Odżyłam! W Nymburku zatrzymaliśmy się na pizzę. Była naprawdę dobra, wręcz palce lizać. Obsługa natomiast to jakieś nieporozumienie.
A potem jechaliśmy przez pola i przypominało mi to trochę podróż przez Węgry - w miarę płasko, a i słoneczników nie brakowało. Około 20:00-20:30 dojechaliśmy do celu - do Strasyna pod Pragą. Tam czekała na nas kochana rodzinka, z pysznie zastawionym stołem i dużymi butelkami czeskiego piwa :)

06.08.2010. piątek
PRAGA

Tak dobrze spało się w czystej pościeli, po sytej kolacji i czeskim piwie, że ciężko było wstać. Po śniadaniu wujek zawiózł nas pod stację metra i stamtąd dojechaliśmy do centrum Pragi.


Pogoda trochę "szpetna" (pochmurno było), ale na szczęście bez deszczu. Mieliśmy tylko jeden dzień na zwiedzanie, więc nie zobaczyliśmy wszystkiego, ale przynajmniej jest, po co wracać.


A Praga oczywiście nas zauroczyła. Bardzo ładne miasto!




Do domu cioci wróciliśmy późno wieczorem.
Wcześniej zajechaliśmy na dworzec kolejowy, aby dowiedzieć się o pociągi powrotne do Polski. No i tutaj zostaliśmy niemile zaskoczeni. Okazało się, że nie ma szans na przekroczenie granicy z Polską przewożąc koła (rowery). Po Czechach można podróżować pociągiem z rowerem, ale granicy przekroczyć - już nie! Bzdura kompletna. Pani znalazła nam jedyny pociąg do Polski, który zabiera koła, ale on jechał aż przez Ostrawę! To oznaczałoby, że musielibyśmy przejechać właściwie całe Czechy i całkiem słono za to zapłacić. Poza tym z przesiadką w środku nocy.


Druga opcja to podjechać pod granicę, przejechać ją rowerem i w Polsce wsiąść do PKP. Ale i z tymi połączeniami nie było łatwo, np. 3-5 przesiadek! Dziwne. Tym bardziej, że z Polski z wjechaniem z rowerami do Czech nie ma żadnego kłopotu.


Także zostaliśmy bez pociągu powrotnego.

07.08.2010. sobota
Strasyn - Jelenia Góra

Obudził nas deszcz i chłód. W wiadomościach pokazują powódź w Czechach. Niestety, dokładnie w tych miejscowościach, przez które dwa dni temu przejeżdżaliśmy. Najgorsza sytuacja jest w Libercu i okolicach. Pisaliśmy do Miłosza, na szczęście u nich wszystko dobrze. Ze względu na pogodę nie pojechaliśmy do Pragi, tylko zostaliśmy w domu. Tym bardziej, że dzisiaj musimy już wracać - w poniedziałek Filip idzie do pracy. Jako, że na kolej czeską nie mogliśmy liczyć, z pomocą przyszła nam czeska rodzinka ;) Paulinka (kuzynka Filipa) z mężem postanowili zrobić sobie krótką wycieczkę do Polski i odwieźć nas na pociąg do Jeleniej Góry! :D Przez całą drogę padało! Mimo to, trasę którą pokonaliśmy na rowerze w ciągu 3,5 dnia, samochodem przejechaliśmy w jakieś 3,5 godziny!

08.08.2010. niedziela
Jelenia Góra - Gdynia


Pociąg relacji Jelenia Góra - Gdynia, pełen ludzi. Oczywiście, wagonu rowerowego, brak. Tym razem postanowiliśmy zrobić po swojemu i zapakowaliśmy wszystko do przedziału. Także oprócz bagaży, mieliśmy przy sobie przyczepkę i dwa rowery. Było bardzo ciasno, ale przynajmniej nikt się nie czepiał, że rowery przeszkadzają, nikt się nie dosiadł, a Filip mógł spać, a nie kursować między przedziałem a końcem pociągu.

Gdynia Główna [8km]
W domu byliśmy około 11 rano. Prysznic, śniadanie, wypakowywanie...

Kolejna wyprawa za rok! Gdzie tym razem? Zobaczymy :) A tymczasem... morze czeka, a to ostatni dzień urlopu dla niektórych, więc trzeba odpocząć!

3 komentarze:

  1. miło się czyta o Waszych podróżach :) podziwiam za chęci, siłę oraz pogodę ducha! :)

    Monika

    OdpowiedzUsuń
  2. nie ryzykował bym zdrowia dziecka (nie mówiąc o życiu) takimi wyjazdami. W tej czesci Europy kultura na drogach jest poniżej wszelkich norm. To wspaniały sposób na wakacje ale czy warto tak wiele ryzykować ???

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystko zależy od podejścia. Zawsze staramy się jeździć pobocznymi drogami i zawsze zabezpieczamy Olgę jak tylko możemy. Poza tym ryzyko jest zawsze i wszędzie, cokolwiek robimy, gdziekolwiek się nie obejrzymy, np. jazda samochodem - nie popadajmy w jakieś paranoje! Żyjmy i cieszmy się byciem razem z najbliższymi, każdy na swój indywidualny sposób :)

      Usuń