czwartek, 22 października 2009

Chorwacja 2009

 
Wakacje z dzieckiem to nie tylko lody i plażowanie. Zwłaszcza, gdy maluch i jego rodzice kochają podróże i przygody. 3-letnia Olga na pokładzie przyczepki rowerowej dojechała nad Adriatyk. Po drodze poznała wielu wspaniałych ludzi, zobaczyła mnóstwo ciekawych miejsc. Przejechała w sumie aż przez siedem państw (Polska, Czechy, Słowacja, Węgry, Chorwacja, Słowenia, Austria), w tym cztery w swoim wehikule, który ciągnął jej tato, pokonując tym samym 1423 km. Zacznijmy jednak od początku...
 
01.07.2009 r. środa
Spakowani i załadowani wyjechaliśmy z domu. Filip czuł się niczym kierowca ciężarówki i nie ma w tym niczego dziwnego - cały nasz ekwipunek to ponad 180 litrów(!).
Pociąg do Cieszyna mieliśmy o godz. 18.51, chcieliśmy być przed czasem, żeby na spokojnie wszystko zapakować. No i byliśmy. Jednak „nasze kochane” PKP zrobiło nam, po raz kolejny, psikusa! Kiedy już wnieśliśmy jeden z rowerów, przyczepkę i sakwy na peron 4, usłyszeliśmy komunikat, że nasz pociąg wyjątkowo podstawiony zostanie na peron 3! W związku z tym, że musieliśmy wszystko przenieść - a w Gdyni nie jest to łatwe, bo nie ma podjazdów - do pociągu (znowu) pakowaliśmy się w biegu! Konduktor nas pospieszał i ogólnie byliśmy zdenerwowani. Ale.. zaraz potem zachował się bardzo w porządku - oddał nam swój przedział, żebyśmy mogli być blisko rowerów, które musieliśmy zostawić w przejściu na początku wagonu. Samo umiejscowienie ich było super, bo mieliśmy je na widoku, a przyczepka blokowała wejście, w związku z czym „spaliśmy” we trójkę w przedziale.
 

02.07.2009 r. czwartek
Noc była ciężka... Miałam okropną migrenę. Olga też źle spała i często się budziła. Ale jakoś przeżyliśmy. Około 6.20 byliśmy w Pszczynie i po godzinnej przerwie, w której Olga zjadła swoje pierwsze śniadanie (kaszkę), mieliśmy pociąg do Cieszyna. Na miejscu byliśmy około 9.30. Zapakowaliśmy się i pojechaliśmy na rynek i do kantoru po „obcą” walutę, a potem już do czeskiego Cieszyna.

Ogólnie mieliśmy dzisiaj wszystko. Początkowo niemiłosierny upał. Potem podwójna burza (schowaliśmy się pod przystankiem autobusowym), podczas której pioruny uderzały dosłownie nad nami. Podjazdy były takie, że ten na Kwiatkowskiego w Gdyni to pikuś! Zarówno Filip, jak i ja „zgubiliśmy” łańcuchy.
W planach mieliśmy przekroczenie granicy czesko – słowackiej, ale spotkaliśmy bardzo miłą panią (Jadwigę), która zaprosiła nas do siebie na noc. Podjazd do tego miejsca był jednak nokautem - nie miałam siły (nieprzespana noc i kiepskie samopoczucie). Spaliśmy na 600 m n.p.m. Rodzina fantastyczna. Mieliśmy dostęp do łazienki, a wieczorem zaproszenie na jajecznicę (z jaj od domowych kur!) i czeskie piwo :)

Licznik: odległość: 51 km; czas jazdy: 4 h; średnia prędkość: 16 km/h; max. prędkość: 42 km/h

03.07.2009 r. piątek
Pozwoliliśmy sobie dzisiaj pospać dłużej – chcieliśmy odespać noc w pociągu. Potem pakowanie, zabawy Olgi z czeskimi dziećmi i płacz przy pożegnaniu. Kiedy w końcu udało nam się wyjechać, po kilku kilometrach przekroczyliśmy granicę i byliśmy w Słowacji. Olga postanowiła nauczyć się słowackiego! Teraz ciągle mówi: AHOJ!
Kierowaliśmy się w stronę Żyliny. Jechaliśmy bardzo ładną trasą. Góry, góry, góry... Zatrzymaliśmy się przed miastem nad jakimś stawem, by nieco się ochłodzić. W Żylinie zabłądziliśmy i musieliśmy nadrobić jakieś 10-15 km! Potem kierowaliśmy się do miejscowości Martin. Trasa bardzo ładna, ale.... niestety strasznie ruchliwa, a innej drogi nie było. Nie wiem, czy drugi raz pojechałabym nią (oczywiście rowerem). Widoki to jednak nr 1!

Tam też zatrzymaliśmy się na arbuza (to najdroższy arbuz jakiego jedliśmy w tym sezonie – 1,19 za kilogram).


























-->
Było późno (padł rekord – 75 km), więc tuż przed Martinem skręciliśmy do jakiejś wioski żeby się rozbić i.... znowu trafiliśmy na fantastycznych ludzi, u których postawiliśmy namiot.

Licznik: odległość: 75 km; czas jazdy: 5 h; średnia prędkość: 18 km/h; max. prędkość: 44 km/h

04.07.2009 r. sobota
Dzisiaj przejechaliśmy tylko 53 km, pomimo iż pobudka była wcześnie rano. Ale po kolei.... Obudziliśmy się u Martina, Zuzy i Emmy - nieopodal miejscowości Martin :) - a dokładniej w Lipovcu. Świetne miejsce. A gospodarze... jeszcze lepsi. Zaprosili nas na śniadanie, które bardzo się przeciągnęło i dlatego właśnie wyjechaliśmy dopiero około południa. Poczęstowali nas między innymi POLSKIM masłem (zakupy robią po naszej stronie granicy, bo jest taniej). Spaliśmy w ich ogrodzie, gdzie pilnowały nas dwa wilczury. Zresztą nie tylko nas, ale i naszych rowerów (stały na zewnątrz bez żadnego zapięcia- nie do pomyślenia w Polsce). Martin od początku patrzył na nas, jak na „kosmitów”. Ale zabawny z niego człowiek – bardzo pozytywny! Zasiedzieliśmy się u nich, ale było tak miło, że szkoda nam było wyjeżdżać. A jak oni nas żegnali.... – niczym najbliższą rodzinę :) Po prostu coś niesamowitego.

Kiedy już się zebraliśmy i wyruszyliśmy w stronę
-->Turciańskich Teplic , dogonił nas Martin i przywiózł nam rzeczy, których zapomnieliśmy (telefony, baterie do kamery) – wszystko to, co ładowaliśmy u nich w domu. A tak w ogóle to śmiał się, że dołączą do nas w Budapeszcie!
Olga spała, więc zrobiliśmy 30 km bez przystanku.

Ale w jakich warunkach.... było chyba ze 35°C i zero cienia. Droga prosta i monotonna. Dookoła było trochę fajnych widoków na góry, ale my byliśmy padnięci. Dlatego w Teplicach zrobiliśmy sobie dłuższy postój i skorzystaliśmy z kąpieliska (wejście 3,50 za osobę, z kolei miejscowi 2,5 za osobę). Pan ratownik, czy też właściciel tego miejsca, był przesympatyczny - użyczył nam pomieszczenie, w którym mogliśmy zostawić rowery, przyczepkę i bagaże zamknięte na klucz,. Przebraliśmy się w stroje i …. do wody! Było prawdziwą ulgą po takiej drodze zanurzyć się w chłodnej wodzie... Potem zjedliśmy słowacką pizzę i dalej w drogę. Jechaliśmy do Kremnicy. Już od początku było pod górkę. Nadal gorąco. Nie mieliśmy siły... Ale widoki ładne i, co najważniejsze, nie było takiego ruchu na drodze, jak wczoraj.
-->
A tak w ogóle to Martin powiedział nam, że ten wczorajszy ruchliwy odcinek, którym jechaliśmy, to jedna z najruchliwszych tras w Słowacji. Wracając jednak do dzisiejszego dnia... mieliśmy bardzo pod górę i w końcu 6 km przed Kremnicą zaczął się zjazd... i to nie byle jaki. Hamulce płonęły,za to nam aż zimno było od wiatru.


Chcieliśmy rozbić namiot, jak zwykle, na trawniku u jakichś ludzi, ale gospodarze - właściciele pensjonatu - widząc Olgę, zaproponowali nam nocleg w jednym z pokoi! Okazało się, że Vladimir jeździ rowerem po świecie (ostatnio przejechał Filipiny, które pokazał nam po kolacji na prywatnym pokazie zdjęć).

A teraz leżę sobie w łóżku (małżeńskim), Olga śpi w łóżku naprzeciwko, Filip studiuje mapę - wszyscy jesteśmy czyści, pachnący i zadowoleni :)
Licznik: odległość: 53 km; czas jazdy: 3 h 28 min; średnia prędkość: 12 km/h; max. prędkość: 43 km/h
05.07.2009 r. niedziela
Dzisiaj przejechaliśmy zaledwie 50 km, ale za to śpimy w bardzo uroczym, przesympatycznym miasteczku o nazwie Banska Stiavnica.






































Wyjechaliśmy dość późno – znowu! Ale potem szybko nadrobiliśmy czas, bowiem przez 15 km mieliśmy tylko z górki. Zanim jednak zaczął się ten fantastyczny zjazd, zobaczyliśmy Kremnicę (bardzo ładna i ciekawie położona miejscowość).

Niestety mieliśmy dzisiaj także dwie niemiłe przygody... Najpierw wywrotka przyczepki. Myślałam, że umrę ze strachu, bo jechałam z tyłu i wszystko dokładnie widziałam. Coś okropnego. Ale na szczęście Olga była cała – zupełnie nic jej się nie stało. A żeby było lepiej, spała w tym czasie, więc nie widziała tej sytuacji.

Druga przygoda była wręcz śmieszna. Jechaliśmy sobie i nagle zatrzymało się auto.... wysiadł z niego BARDZO zbulwersowany facet, trzasnął drzwiami i zaczął krzyczeć coś po słowacku! Z tego, co zrozumieliśmy, nie podobało mu się to, że jechaliśmy - rzekomo - środkiem drogi. Tak naprawdę to ktoś go wyprzedzał i zajechał mu drogę, więc musiał zwolnić, co bardzo go zdenerwowało. Świr. Myślałam, że w tej złości uderzy Filipa! Potem jechaliśmy już spokojnie, ale tym razem pod górę, dosyć łagodnie, ale jakieś 20 km...

Na domiar złego, złapała nas burza. Bałam się, bo w pobliżu tylko drzewa, a grzmiało dosłownie nad nami.
Przeczekaliśmy deszcz i wjechaliśmy do Banskiej Stavnicy.

























Zajechaliśmy na obiad – smażony ser i do tego sos czosnkowy – rewelacja! Potem, chociaż było dość wcześnie, postanowiliśmy tu zostać, pozwiedzać i napić się zimnego piwa :)

Licznik: odległość: 50 km; czas jazdy: 4 h 5 min; średnia prędkość: 12 km/h; max. prędkość: 38 km/h

06.07.2009 r. poniedziałek
No i jesteśmy na Węgrzech. Co prawda w pierwszej miejscowości po przekroczeniu granicy, ale znowu mamy dach nad głową.
Wyjechaliśmy wcześniej, niż wczoraj. Już na początku były super zjazdy, ale to nagroda za wczorajsze podjazdy. W ogóle dzisiaj mieliśmy świetną trasę, bo cały czas jechaliśmy podrzędnymi drogami – chwilami takimi dzikimi, że nawet sarna przebiegła nam drogę.

Pierwszą przerwę zrobiliśmy dopiero po 30 km, w Domaniky, gdzie przez godzinę chlapaliśmy się w czyściutkiej, zimnej, górskiej wodzie. Skorzystaliśmy z okazji, żeby się umyć. A jak się okazało nieco później (dzięki tubylcom), że to woda pitna, Olga nie mogła przestać jej pić - tak jej smakowała!
Potem jechaliśmy przez pola pełne słoneczników - niesamowity widok!
Następny przystanek – Rokyncice – na lody. Niezła "dziura" - ale lody "vyborne". Potem już prosto do granicy słowacko–węgierskiej, do Sahy. Tu skusiliśmy się znowu na opiekany ser!

Po przekroczeniu granicy przejechaliśmy jakieś 8 km, do najbliższej miejscowości – Bernecebarati, a że ciemne chmury i godzina bliska rozbijania się, postanowiliśmy zostać... Zapytaliśmy o nocleg i... śpimy sobie pod dachem, i to gdzie... w salce katechetycznej! Mamy cały budynek do dyspozycji: łazienkę (z prysznicem i gorącą wodą), kuchnię i salkę (nawet materace). Fantastyczni są ludzie,których spotykamy!

Licznik: odległość: 67 km; czas jazdy: 4 h 15 min; średnia prędkość: 16 km/h; max. prędkość: 44 km/h

07.07.2009 r. wtorek
Do Budapesztu już tylko 40 km. Dzisiaj przejechaliśmy 70 km i przeliczyliśmy się, bowiem zakładaliśmy, że pokonując taką odległość będziemy w stolicy Węgier. Tymczasem nocujemy w Wyszehradzie nad Dunajem. A śpimy (znowu) w łóżkach :) Mało tego, rozmawialiśmy z właścicielem po polsku. Chcieliśmy się tylko rozbić w ich ogródku, a on zaproponował nam pokój. Szok!
Przez 20 km jechaliśmy znowu przez Słowację. Dotarliśmy do Esztergom i spędziliśmy tam mnóstwo czasu – zwiedzanie olbrzymiej bazyliki, lody i obiad u jej "stóp".


Co kilka kilometrów mijamy prawdziwe morze słoneczników!

Licznik: odległość: 70 km; czas jazdy: 5 h 8 mim; średnia prędkość: 14 km/h; max. prędkość: 44 km/h

08.07.2009 r. środa
Rano zaspaliśmy. Wstaliśmy całą godzinę później niż planowaliśmy, ale tak dobrze to jeszcze nie spaliśmy! Łóżko duże i bardzo wygodne – super! A poza tym jakaś szarówka na zewnątrz. W nocy podobno padało. Nie słyszeliśmy – zbyt twardo spaliśmy – wszystko mokre. No ale my mieliśmy dach nad głową.
Teraz jest już wieczór. Na kolację zrobiliśmy jajecznicę. PYCHA! I było w końcu masło. Olga śpi w namiocie, a my siedzimy sobie na werandzie w Budapeszcie, bujamy się na huśtawce i pijemy węgierskie piwa :) Dzisiaj przejechaliśmy zaledwie 50 km, a to dlatego, że chcieliśmy zostać w stolicy Węgier na noc. Rano zebraliśmy się dość sprawnie. Gospodarze bardzo miło nas pożegnali. Oldze dali nawet prezent i zaprosili na nocleg w drodze powrotnej, lub kiedykolwiek indziej. Jechaliśmy dzisiaj dość dobrą drogą, chociaż było sporo aut. W Tahitoffalu zjedliśmy śniadanie (kanapki z salami) i potem do Budapesztu.
Przez kilka kilometrów jechaliśmy dosłownie autostradą rowerową. A potem ścieżka się skończyła, bo Dunaj wylał... i ją zalał! Ale i tak jechaliśmy wzdłuż rzeki. Zatrzymaliśmy się na węgierskie kotlety (niczym się nie różnią od polskich).
Wracając do Budapesztu... nie wjechaliśmy do centrum, bo chcieliśmy najpierw znaleźć nocleg. Było z tym ciężko. Ludzie byli bardzo zamknięci i – po raz pierwszy – odmawiali nam. Pojechaliśmy na kemping, ale tam porażka: miejsce dołujące z wyglądu i drogie. W końcu zaczepił nas facet, który mówił po polsku i przyznał, że tutaj mieszkają sami bogacze, którym niepotrzebne „takie atrakcje”, jak goszczenie jakichś podróżników. Cóż, dało się to odczuć. Prawdę mówiąc byłam trochę wkurzona, zbliżała się godzina 18, a my nie mieliśmy gdzie spać. Aż nagle trafiliśmy na dobrego człowieka, który powiedział po prostu: OK! Rozmawialiśmy z nim po angielsku, po niemiecku i językiem migowym. Żeby było jeszcze milej, specjalnie dla nas skosił trawę, nim rozbiliśmy namiot. Potem zostawił cały swój dom dla nas i gdzieś pojechał – "wariat" :)
Na jutro planujemy zwiedzanie i Balaton. Tymczasem piwko, weranda, huśtawka, świerszcze, gwiazdy, Budapeszt i MY… i jeż, bo właśnie koło nas przeszedł.
Licznik: odległość: 50 km; czas jazdy: 4 h 9 min; średnia prędkość: 12 km/h; max. prędkość: 28 km/h

09.07.2009 r. czwartek





Budapeszt bardzo nam się spodobał. Aby go jednak lepiej poznać, trzeba mieć dużo więcej czasu...








































Byliśmy na Cytadeli – rewelacyjny widok na całe miasto!
























-->
Potem przejechaliśmy się trochę po Budapeszcie – miasto bardzo fajnie przystosowane dla rowerzystów. Wszędzie ścieżki, często dwupasmowe. Zresztą, całe Węgry bardzo dobrze przygotowane są do jazdy rowerem. Wiele ścieżek, mnóstwo znaków informacyjnych – właśnie dla rowerzystów. Nic dziwnego, że sporo ludzi jeździ na dwóch kółkach. Dzięki tak dobrze zorganizowanej drodze rowerowej, nie odczuliśmy, że wjeżdżamy, i potem wyjeżdżamy, do wielkiego miasta. Było naprawdę super.
Niestety później musieliśmy jechać bardzo ruchliwą drogą. Ciągle mijały nas auta...Aż głowa mnie rozbolała od tego ruchu, hałasu i napięcia, jakie miałam, ciągle czując za sobą jadące samochody. Przez jakiś kawałek jechaliśmy nawet drogą z zakazem dla rowerów. To już w ogóle był dla mnie koszmar.
Przejechaliśmy sporo, jak na tak późną porę wyjazdu z Budapesztu, i śpimy w Baracska u przemiłych ludzi, którzy przyszli do nas ze słownikiem angielsko - węgierskim i zaprosili na wspólną kolację (kanapki z pasztetem, warzywa, a na deser arbuz).
Licznik: odległość: 59 km; czas jazdy: 4 h 41 min; średnia prędkość: 13 km/h; max. prędkość: 43 km/h

10.07.2009 r. piątek
Rano Beata i Tomasz dali nam prezent: siatkę własnych jabłek i syrop z czerwonej porzeczki, zrobiony własnoręcznie przez Beatę - pycha!
Dzisiaj dopadł mnie kryzys... Ale nie fizyczny, tylko psychiczny. Rano po prostu nie chciało mi się jechać – znowu się pakować i wieczorem rozpakowywać. A może to ta „szpetna” (jak mówią Czesi) pogoda? Jeśli chodzi o fizyczne samopoczucie... mój mąż powiedział mi dzisiaj, że jest ze mnie dumny :) Ale ja też czuję się ok! Zresztą... dzisiaj pobiliśmy rekord – 84 km!
--> Mieliśmy bardzo pochmurny dzień, padało. Ale nie było źle. Postanowiliśmy nie jechać główną drogą, więc nadrobiliśmy trochę drogi, ale warto, bo trasa dużo spokojniejsza.

--> Olga jest super!!!!!! Jesteśmy z niej BARDZO dumni – ona rewelacyjnie znosi podróż! BUZIAKI dla naszej bohaterki :*

A co do samych Węgier... lubię ten kraj, lubię tych ludzi, bawi mnie ich język, który jest dla mnie dosłownie kosmiczny. A oprócz tego uwielbiam na Węgrzech to, że co chwila mijamy morze słoneczników. Dzisiaj też – nigdy nie widziałam tylu słoneczników naraz. Z Węgrami kojarzą mi się 3 rzeczy: słoneczniki, arbuzy (mają ich MNÓSTWO) i „ELADO” czyli „ na sprzedaż” - to dosłownie na każdym kroku można przeczytać. Chcę również podkreślić, że mają super warunki rowerowe – w każdej miejscowości są ścieżki.
Śpimy w Balatonkenese, czyli nad Balatonem. Pierwsze wrażenie niesamowite – zjeżdżamy z góry, zakręt i przed nami fantastyczny widok: BALATON :)
Rozbiliśmy się u ludzi w sadzie. Bardzo fajne miejsce. Mamy wychodek, prysznic kempingowy i mnóstwo miejsca. Są też dzieci, z którymi oczywiście Olga od razu się zaprzyjaźniła. A na kolację dostaliśmy warzywa i owoce od gospodarzy – całą siatę!
Licznik: odległość: 84 km; czas jazdy: 5 h 47 min; średnia prędkość: 15 km/h; max. prędkość: 45 km/h

11.07.2009 r. sobota
Dzisiaj Węgry pokazały nam inne oblicze – bardzo turystyczne, czyli B A L A T O N.

Wzdłuż jeziora poprowadzona jest dobra ścieżka. Chociaż miejscami słabo oznaczona i dlatego zgubiliśmy się, ale mimo to jesteśmy pod wrażeniem dróg rowerowych. A samych rowerów jak „mrówków”! Widoki niesamowite.
Tylko zbyt dużo ludzi, mnóstwo turystów. A miejscowości... one się nie kończą – są ze sobą połączone. Zero przerwy między jedną a drugą miejscowością (nawet nie było gdzie się załatwić!), a nazwa każdej z nich zaczyna się od słowa Balaton: Balatonszabadi, Balatonkiliti, Balatonszeplak.... itd.
Kąpałyśmy się z Olgą w tym pięknym "jeziorku" (bardziej Olga, ja tam tylko nogi moczyłam). A potem obiad i do Balatonszemes (chyba, bo pogubiliśmy się w nazwach), gdzie śpimy, u przemiłego pana, który użyczył nam swojego trawnika. Rozbiliśmy się i poszliśmy na zachód słońca nad wodę. Przepięknie.
Licznik: odległość: 60 km; czas jazdy: 4 h 40 min; średnia prędkość: 13 km/h; max. prędkość: 32 km/h

12.07.2009 r. niedziela
Stęskniliśmy się za spokojnymi, węgierskimi wsiami, gdzie spotykaliśmy "zwyczajnych" ludzi oraz dzieci z zaciekawieniem patrzące w naszą stronę. Balaton to naprawdę magiczne miejsce – jest prześliczny, ale jakoś mamy już dość tych tłumów i ucieszyliśmy się na widok miejscowości, której nazwa nie zaczyna się przedrostkiem BALATON! Co prawda dzisiaj znowu śpimy nad Balatonem, ale nad Małym (Kis-Balaton) w Zalaszabar. A to już całkiem inna bajka. Tutaj panuje cisza... i spokój... To takie dzikie miejsce w porównaniu z tym, co było przez ostatnie 2 dni.
Znowu nocujemy w sadzie. Co chwila coś spada z drzewa (małe brzoskwinie, morele, BARASKA – chyba?) Są pyszne. Lądują tuż obok naszego namiotu. A komarów więcej tutaj, niż na Mazurach!
Licznik: odległość: 69 km; czas jazdy: 4 h 45 min; średnia prędkość: 14 km/h; max. prędkość: 40 km/h

13.07.2009 r. poniedziałek
No i jesteśmy w C H O R W A C J I !!! :D

Około godziny 19 przekroczyliśmy granicę.
Ostatni dzień na Węgrzech był bardzo miły (jak każdy zresztą). Rano przemili gospodarze użyczyli nam jajek od własnych kur, a także pomidorów, cebuli i papryki, które trafiły do nas wprost z ogródka – mieliśmy super śniadanko: jajecznicę. Dołożyliśmy do tego salami, które będzie mi się ewidentnie kojarzyło z tą wyprawą.
Potem w Nagykanizsa postanowiliśmy wydać nasze węgierskie pieniądze, bo teraz już tylko kuny będą nam potrzebne, więc zjedliśmy przepyszną pizzę z kukurydzą i sałatkę.
Granicę przekroczyliśmy w Letenye i od razu dogadaliśmy się z Chorwatami – język bardzo podobny do rosyjskiego.
Śpimy w pierwszej napotkanej wiosce – Hodosan. Mnóstwo tu komarów (gospodarze śmieją się, że „poczuły świeżą krew”). W ogóle nie wychodzimy z namiotu, nawet zęby myjąc w środku.
Licznik: odległość: 73 km; czas jazdy: 5 h 22 min; średnia prędkość: 14 km/h; max. prędkość: 46 km/h

14.07.2009 r. wtorek
Rano gospodarze przynieśli nam kawę i wafelki (spaliśmy po drugiej stronie ulicy, gdzie budują sobie drugi dom). Kawa przepyszna, ale na takiej wyprawie prawie wszystko świetnie smakuje! Gospodarze przemili. Olga dostała czekoladę (większą od niej samej!). A potem pan przyniósł nam śniadanie: świeży chlebek, Oldze bułkę, no i oczywiście... salami!
Zaczęły się górki – co chwila podjazd, zjazd, podjazd... Po pierwszym dniu w Chorwacji możemy powiedzieć, że to kukurydziany kraj – pełno tu kukurydzy. Non stop rośnie przy drodze. No i kraj przesympatycznych ludzi, którzy bardzo dobrze reagują na Polaków, mówiąc że "MY SWOI" :) W Śv. Durd zatrzymaliśmy się na śniadanie i załatwienie potrzeb fizjologicznych (do tego stopnia, że w jednym z barów zapchał się kibelek i musieliśmy szybko stamtąd zmykać). Kiedy już wyjeżdżaliśmy, zagadał nas starszy, przemiły pan – Michael, który mówił po polsku i zaprosił nas do siebie na zimny sok, wodę i … wino!

Dał nam spróbować trochę i całą butelkę 1,5 l dał nam na wynos! Wariat :)


Potem jechaliśmy w okropnym słońcu. Było naprawdę gorąco – Filip jechał bez koszulki, ja w samym staniku, a Olgę musieliśmy przebierać, bo tak się pociła, że była cała mokra! Zatrzymaliśmy się tylko na lody i dwukrotnie przy strumyku górskim, który za każdym razem okazywał się dla nas zbawieniem. Wszędzie przyglądali nam się z zainteresowaniem i nie mogli nam uwierzyć, że my "na kołach" aż z Polski jedziemy!
Zatrzymaliśmy się w Bereznicy – z namiotu widzimy autostradę i co chwilę słyszymy auta. A jak nie auta, to kury, indyki, kaczki i świnie. Olga miała frajdę, bawiąc się cały wieczór z dzieciakami i wiejskimi zwierzakami.
Licznik: odległość: 68 km; czas jazdy: 4 h 50 min; średnia prędkość: 14 km/h; max. prędkość: 44 km/h

15.07.2009 r. środa
Olga powiedziała dzisiaj do swoich chorwackich znajomych, że Polska to taki kraj, gdzie często pada deszcz i wieje wiatr, i że lubi Chorwację, bo tu jest dużo słońca :) Prawda – słońca tu nie brakuje i jest BARDZO gorąco. Właśnie mamy przerwę na śniadanie. Do Zagrzebia około 30 km. Jest potwornie gorąco... Jedziemy świetną drogą – tzw. starą cestą, bo nowa to autostrada, którą widzimy raz bliżej, raz dalej, po lewej strony.

Stara cesta jest w porządku, choć jeździ tędy trochę aut. Nie ma dużego ruchu, ale niemal wszyscy kierowcy, którzy nas mijają pozdrawiają nas klaksonem, nie zdając sobie sprawy z zagrożenia. Ja na przykład podskakuję na rowerze – co nie jest bezpieczne.
Ale dzień! Pełen wrażeń... Jak tylko zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy, zaczęła się "patelnia i smażenie na ogniu". Od początku niezły podjazd: pod górę, pięć metrów prostej, pod górę, sześć metrów prostej, pod górę, kilka metrów prostej i znowu pod górę.
A potem przez 20 km (w samo południe!) w słońcu przez przedmieścia Zagrzebia, żeby dostać się do centrum. Zero cienia. KOSZMAR. Myślałam, że umrę. Miałam dość. Byłam zła na Zagrzeb, bo w ogóle nie jest przystosowany dla rowerzystów. Zupełne przeciwieństwo Budapesztu. Ale kiedy dojechaliśmy do centrum.... oboje zakochaliśmy się w tym mieście! Jest cudowne. Takie połączenie starego z nowym.










































A ludzie bardzo życzliwi. Zagadywali nas i pytali z zainteresowaniem o naszą podróż. Udzieliliśmy nawet wywiadu ;) - jutro w lokalnej gazecie będzie nasze zdjęcie i kilka słów o wyprawie. A potem jakiś miły pan powiedział nam, jak wyjechać z miasta i na temat drogi do Rijeki (straszył nas górami). Pojechaliśmy pod katedrę, pomoczyliśmy nogi w fontannie, pokręciliśmy się po uliczkach, zjedliśmy w bardzo fajnej (i drogiej, jak się okazało) knajpie.
Około 18, kiedy termometr pokazywał 35°C (!) na ulicach pojawili się pierwsi rowerzyści. Sporo ich. Jedna dziewczyna "wyprowadziła" nas z miasta (przejechała z nami jakiś 3 km). A my, jak tylko znaleźliśmy trawę, rozbiliśmy się, bo było już późno. A teraz Olga śpi – bez koszulki, a my pocimy się niczym w saunie! GORĄCO. A do Zagrzebia wrócimy na dłużej, żeby (jak to mówi Filip) „ugryźć trochę tego miasta”...
Licznik: odległość: 62 km; czas jazdy: 5 h 5 min; średnia prędkość: 12 km/h; max. prędkość: 41 km/h

16.07.2009 r. czwartek
Ale noc! Jak tylko zapytaliśmy ludzi, czy możemy się u nich rozbić, wiedzieliśmy, że chyba zrobiliśmy błąd – no, błąd to za dużo powiedziane, ale „zajechało” nam patologią (to być może też zbyt wielkie słowo). Gospodarze byli oczywiście mili, nawet wodę nam przynieśli, ale tak jakoś dziwnie się czuliśmy (a od nich też „coś” czuliśmy). Tak czy inaczej poszliśmy spać. Było tak gorąco, że ledwo udało nam się zasnąć. Nagle usłyszeliśmy jakiś krzyk, walenie drzwiami i kłótnię małżeńską! Po chwili krzyk dzieci! Wystraszyłam się nie na żarty. Dobrze, że Olga ma twardy sen. Kiedy w końcu ucichło – nie mogłam zasnąć. Myślałam o tych biednych dzieciach... Niektórzy nie powinni być rodzicami. Potem spałam już dużo czujniej. Raz jeszcze, czy dwa, obudziłam się (coś obwąchiwało nasz namiot. Być może pies, nie wiem, ale to "coś" wkładało nam nos do środka). Rano szybko się zbieraliśmy. Gospodarze wstali dopiero, kiedy wyjeżdżaliśmy (nic dziwnego, skoro w nocy awanturowali się, zamiast spać).
Jest MAGICZNIE! Do Rijeki mamy już tylko 108 km, a jeszcze nie tak dawno mieliśmy 90 km do Budapesztu. Śpimy na granicy słoweńsko-chorwackiej u fantastycznych ludzi! (w miejscowości Vukova Gorica).

Siedzieliśmy ze trzy lub cztery godziny i piliśmy whiskey (właściwie to Filip pił, ja moczyłam usta), gadaliśmy o wszystkim: o życiu tutaj, o życiu w Polsce, o tym, co warto zobaczyć w Chorwacji, o wojnie z Serbią, którą doskonale pamiętają, i która toczyła się 10 km stąd, dosłownie o wszystkim.
Właśnie podziwiamy niebo – jest niesamowicie! Gwiazdy spadają....świetliki latają.....
Olga stwierdziła dzisiaj, że chce mieszkać w Chorwacji. Nam też się tu bardzo podoba.

Droga do Karlovac była bardzo malownicza z mnóstwem podjazdów i serpentyn. Oprócz tego było bardzo gorąco - tutaj ludzie kupują tutaj parasole, żeby się chronić nie przed deszczem, ale od słońca.
A tak w ogóle to dzisiaj pierwszy raz od czterech dni mogliśmy się normalnie umyć. Jeszcze nigdy nie było mi tak cudownie pod prysznicem. Cieszyłam się i nie miałam ochoty spod niego wychodzić. A potem nałożyłam na siebie "nierowerowe" ciuchy :)
Licznik: odległość: 76 km; czas jazdy: 5 h 7 min; średnia prędkość: 14 km/h; max. prędkość: 51 km/h

17.07.2009 r. piątek
Zatrzymaliśmy się w Moravicach na obiad – właśnie siedzę pod targowiną (sklepem) i czekam na Filipa z wrzątkiem. Niestety frytek, ani niczego innego do jedzenia tu nie kupimy, a najbliższe miejsce z ciepłym jedzeniem za 35 km! Z kolei sklep świeci pustkami. Jesteśmy w górach – jest gorąco i ciężko, ale potem napiszę coś więcej, bo "obiad" podano.
Dzisiejszy dzień był piękny i ciężki! Cały czas w górach. Chwilami miałam dość.
Rano, przy kawie z gospodarzem, przeanalizowaliśmy mapę – powiedział nam gdzie będzie duuuuuży podjazd, a gdzie bardziej płasko (tam nie ma płasko, tylko mniej pod górę!).

Były dwa super duże podjazdy – ale daliśmy radę :) Podobno najcięższe za nami. Po drodze zrobiliśmy sobie przerwę na obiad , a kiedy zbieraliśmy się do odjazdu, podjechał jakiś sakwiarz chorwacki (młody chłopak z Zagrzebia, który zresztą widział nas w centrum stolicy) i chciał z nami jechać, ale że był zmęczony (naprawdę był – miał to wypisane na twarzy) i potrzebował odpoczynku, a my już wyjeżdżaliśmy, miał nas dogonić. Od godz. 18 jechało się dużo lepiej, więc nic dziwnego, że tutaj ludzie dopiero wieczorem wsiadają na rower.

Nie do wiary - dziś ostatni nocleg przed Adriatykiem! Śpimy w Kupjaku. Kiedy wieczorem zasiedliśmy do kolacji, gospodarze zrobili nam niespodziankę, przynosząc GORĄCE (prosto z patelni) naleśniki z nutellą :) PYCHA!

A my zrobiliśmy sobie jeszcze sałatkę z tuńczyka (z kukurydzą), też smaczną. Kolacja pierwsza klasa. A do snu grają nam świerszcze – siedzą na naszym namiocie (dosłownie).

Licznik: odległość: 54 km; czas jazdy: 5 h 29 min; średnia prędkość: 10 km/h; max. prędkość: 41 km/h

18.07.2009 r. sobota
Świerszcze grały całą noc. Obudził nas deszcz, ale pakujemy się i jedziemy nad morze. Zostało jakieś 50 km – aż trudno w to uwierzyć!
Nim zdążyliśmy się spakować złapała nas chorwacka burza i ulewa! Siedzimy w namiocie i słuchamy muzyki, jaką daje nam deszcz.
godz. 10.30 Filip pisze....
Nadal siedzimy w namiocie, kogut pieje w krótkich przerwach między ulewami. Czekamy na przejaśnienie...

Piszę pierwszy raz od naszego wyjazdu! Do tej pory robiła to tylko Ania, chociaż może to i lepiej, opis jest wtedy bardziej spójny. Z drugiej strony, oprócz zdjęć i filmów, które robimy zresztą obydwoje, też chcę mieć jakiś wkład w opis naszej podróży.

Muzyka leci, dziewczyny trochę poczytały, a teraz „leżakują”. Został praktycznie jeden, ostatni dzień do celu naszej wyprawy! I wypełni się, będziemy mogli powiedzieć: UDAŁO SIĘ! :) Choć w pewnym sensie czujemy to od momentu przekroczenia granicy z Chorwacją.
Nastąpiła przerwa w opadach. Pójdę sprawdzić, na ile dobrze to rokuje.
--> Jestem z powrotem, jeszcze kilka słów, bo rozpogodzenia na razie niestety nie widać...

A propos wczorajszych podjazdów, chciałem dodać do opisu Ani kilka szczegółów. Pierwszy podjazd miał około 4-5 km długości, jechaliśmy ze średnią prędkością 4,5 km/h! To dosyć powolne tempo marszu, ale na tak długim odcinku przybraliśmy jedyną możliwą „taktykę” - biorąc pod uwagę również porę dnia (około godz. 13) i bezwietrzną pogodę oraz upał! Drugi podjazd miał około 7 km długości, ale był wieczór (około godz. 18-19), więc tempo mieliśmy trochę lepsze (około 5-6 km/h). Poza tym jechaliśmy sporą część w cieniu. Pomiędzy tymi dwoma podjazdami było oczywiście sporo innych odcinków pod górę – także w jednym ciągu, ale nie były one aż tak długie...

Budapeszt, a przede wszystkim Zagrzeb – to miasta, których z pewnością mamy niedosyt - i chcemy do nich wrócić, pobyć dłużej, posmakować, bo na pewno warto.
Rijeka i co dalej? Gdybyśmy mieli więcej czasu (praca itd.) to z pewnością wrócilibyśmy do Polski na rowerach. To byłoby najbardziej pożądana, kompletna realizacja naszej wyprawy. Ale skoro zostały nam niecałe 2 tygodnie, to część drogi powrotnej trzeba będzie odbyć pociągiem.
Na koniec tego wywodu chciałem jeszcze dodać, że jestem dumny z tego, jak dziewczyny dzielnie dają sobie radę podczas tej podróży, tak wymagającej przecież! Są naprawdę świetne!


Ania pisze... Wyjechaliśmy, ale zajechaliśmy jeszcze do sklepu na śniadanie. Około godz.14 wyruszyliśmy. Późno! Przy sklepie zagadała mnie kobieta i wciąż powtarzała, że to, co robimy jest "super". Dała nam po jabłku. Tutaj często spotykamy życzliwych ludzi, którzy lubią nam coś dawać. Dzisiaj na śniadanie płatki z mlekiem, potem kawa plus czekolada milka dla Olgicy (po Chorwacku Olga to Olgica). Wczoraj pod sklepem jakaś dziewczynka dała Oldze batona, tak po prostu! Ale wracając do drogi – tutaj też pełno życzliwości. 7 na 10 kierowców „pipa” - mówimy na nich „pipki”. Oni nas pozdrawiają klaksonem (uwielbiają go używać), ale to trochę męczące, irytujące i niebezpieczne (zwłaszcza, kiedy „pipnie” tir!).
Sobotę 18 lipca, to był najgorszy dzień całej wyprawy! Zwłaszcza dla Olgi, która mimo wszystko zdała ten egzamin na 6+! Złapał nas deszcz. Lało, jak nigdy podczas tej podróży. Byliśmy mokrzy (Filip i ja) i jechaliśmy cały czas pod górę. Zero zabudowań. Co prawda widoki niesamowite (i wysokości też – ponad 800 m n.p.m.).

Olga miała kryzys, pierwszy podczas tej wyprawy. Mało tego, dostała biegunkę (podejrzewamy, że stąd to niespokojnie zachowanie). Jechaliśmy dalej pod górę, chmury chodziły po niebie, ale przestało padać.






























Na przełęczy (880 m n.p.m.), po wyjechaniu zza zakrętu, naszym oczom ukazał się ADRIATYK :)


Co prawda widoczność była słaba, z powodu tego deszczu, ale byliśmy szczęśliwi!








Przed nami 20 km zjazdu - w końcu. Niestety, wraz z nim zaczął się koszmar. Tego nie da się opisać! Olga znowu chciała kupę (biegunki część dalsza, a tak właściwie to prawdziwy początek). Mało tego, zaczął padać deszcz. W sumie nie tyle padać, co lać! My na olbrzymim zjeździe. Zero zabudowań, tylko droga, skały i przepaście! Olga zwymiotowała. Nie mieliśmy gdzie i jak się zatrzymać... Nie mieliśmy nawet jak wyjąć Olgi z przyczepki – ciągle lało i żadnego zadaszenia w pobliżu. Resztę można sobie
--> tylko wyobrazić Po raz pierwszy podczas tej podroży byłam załamana. Jakimś cudem udało nam się jednak opanować sytuację, przebrać Olgę i dojechać do najbliższego domu – około 4 km. Na jutro zamawiamy słońce!

Licznik: odległość: 46 km; czas jazdy: 3 h 30 min; średnia prędkość: 13 km/h; max. prędkość: 48 km/h

19.07.2009 r. niedziela
Zgadnijcie, gdzie dzisiaj śpimy? Na wyspie KRK, w miejscowości KRK :) Właśnie spełniliśmy nasze marzenie – dojechaliśmy nad Adriatyk.

Dzisiaj mieliśmy takie widoki, że po prostu tylko jedno słowo pasuje, by to opisać: MAGIA! Pomimo, że mieliśmy tylko plażować, licznik pokazał ponad 40 km. A to dlatego, że postanowiliśmy przejechać wyspę.



Rano obudziło nas słońce – zgodnie z tym, co zamówiliśmy. Spakowaliśmy się, wypiliśmy z gospodarzami (właściwie ich gosposią) kawę i w drogę. Olga oczywiście wszystkich oczarowała i nie wyjechała z pustymi rękami - ona nawet ze sklepu wychodzi z cukierkami od ekspedientek!

Z czym będzie nam się kojarzył wczorajszy nocleg? Po pierwsze z chrabąszczami, olbrzymimi i różnokolorowymi, które co prawda niegroźne i nieszkodliwe, ale wielkie i lecące zawsze prosto na nas! Mają swoją nazwę, ale za nic jej nie powtórzę. Po drugie, z chrapiącym psem. W nocy chrapał jak stary facet!
Od dziś mamy wakacje, więc się nigdzie nie spieszyliśmy. Kierowaliśmy się w stronę mostu łukowego na Krk (oczywiście raz „pod”, raz „z” góry).

Most płatny, ale nie dla rowerów - a ceny wysokie, np. 40 kun za auto. Widoki rewelacyjne! Na jednym z postojów poznaliśmy Polaków mieszkających w Niemczech, którzy polecili nam Baśkę (miejscowość na końcu wyspy). Jutro wybieramy się tam, bo dzisiaj trochę poplażowaliśmy i zabrakło nam czasu. Odpoczywaliśmy w Omisalj (jakieś 4 godz.). Woda wspaniała. Olga z Filipem się pluskali, chociaż biedna nadal miała biegunkę.

Kiedy opuściliśmy Omisalj, kierowaliśmy się na południowy kraniec wyspy, do wspomnianej Baśki. Padł rekord – 15% podjazdu. Po raz pierwszy musieliśmy zejść z rowerów, bo było zbyt stromo! Dojechaliśmy do miasteczka Krk. Ale dopiero jurto zobaczymy je z bliska. Dziś podziwiamy je z naszego namiotu, który zmuszeni byliśmy - po raz pierwszy w naszej podróży - rozbić na kempingu. Dlaczego? Ponieważ na wyspie (co jest dla nas kompletną bzdurą) jest zakaz rozbijania się poza kempingami i ludzie nie mogą postawić namiotu nawet na własnym trawniku, bo zapłacą karę. Podobno pilnuje tego policja. I kiedy usłyszeliśmy tę wersję od 3 osób, daliśmy za wygraną i pojechaliśmy na kemping. Jesteśmy umyci i pachnący. Olga zasnęła, a my z Filipem mamy zamiar w końcu wypić za dotarcie do celu.

Licznik: odległość: 44 km; czas jazdy: 3 h 42 min; średnia prędkość: 12 km/h; max. prędkość: 46 km/h
20.07.2009 r. poniedziałek
Możemy powiedzieć: cel osiągnięty! Jesteśmy w Baśce – na samym końcu wyspy Krk.
























Teraz TYLKO powrót do domu. Ale zanim to nastąpi, chcemy poplażować.











Dzisiaj mieliśmy ciężki podjazd (bardzo ciężki, chyba nawet najcięższy!).
Z Krk (gdzie spędziliśmy połowę dnia) do Baśki jest zaledwie 20 km, ale w tym 10 km podjazdu i tyle samo zjazdu. Podjazd – koszmar! Stromy, bez cienia. A ja do tego miałam problemy z żołądkiem (przyszła kolej na mnie).

Jednak warto było się pomęczyć, bo widoki jakie zobaczyliśmy są nie do opisania.Turkusowoniebieska woda, a dookoła góry. Niestety urok tego miejsca psuje tłum turystów, również z Polski.

Licznik: odległość: 24 km; czas jazdy: 2 h 20 min; średnia prędkość: 9 km/h; max. prędkość: 44 km/h

21.07.2009 r. wtorek
Plażujemy. Kąpiemy się w Adriatyku – woda czysta, słona i nie tak ciepła, jak tego oczekiwaliśmy.

Jeśli chodzi o wyspę Krk – jest piękna, zwłaszcza Baśka. Tu jest co robić, są przepiękne szlaki w górach i bardzo żałujemy, że nie mamy czasu by tam pójść - zdjęcia, które widzieliśmy stamtąd są powalające.
Poza tym, że pięknie, jest tu drogo – bułka kosztuje 3 kuny (ok. 2-2,50 zł). Ale słyszeliśmy, że to i tak najtańsza wyspa, na innych ceny są nawet trzykrotnie wyższe!





















A co do Krk, to jest jeszcze jedna rzecz, o której należy wspomnieć – wkurzające cykady, które w nocy śpią, a w dzień cykają, jak alarmy samochodowe (porównać to można także do dźwięku, jaki wydobywa się podczas pocierania grzebieniem o plastik). Im goręcej tym bardziej cykają. Ale teraz już kończę, by oddać się przyjemności leniuchowania w tak fantastycznym miejscu.



Jest 23.30. Kładziemy się spać. Byliśmy na pizzy i piwie chorwackim. Nocne życie Malińskiej, gdzie śpimy (oczywiście na kempingu), zachwyciło nas. To nasza ostatnia noc na Krk.
Jeśli chodzi o dzień dzisiejszy, to do popołudnia plażowaliśmy i wyruszyliśmy dopiero po godz.17.






Chcieliśmy koniecznie przejechać góry (z tej strony podjazd był dużo łagodniejszy) i zrobić tyle, by jutro wyjechać już z wyspy.



















Licznik: odległość: 33 km; czas jazdy: 2 h 46 min; średnia prędkość: 12 km/h; max. prędkość: 48 km/h

22.07.2009 r. środa
Jest około południa. Relaksujemy się i znowu plażujemy, bo to nasz ostatni dzień na wyspie.

Dzisiaj planujemy zobaczyć Opatiję – podobno ładna. A jutro już Słowenia.
Olga i Filip właśnie grają w piłkę w Adriatyku. Ja przed chwilą pływałam, teraz łapię słońce, a właściwie to ono mnie. Przede mną tylko woda i góry – super! Uwielbiam ten widok.
Ostatnia noc w Chorwacji... Śpimy w Opatii. Jutro około godz. 13 mamy pociąg – wracamy do domu. Dzisiaj było bardzo gorąco – tutaj o godz. 15 tak pali słońce, że w Polsce w samo południe jest chłodniej. Ciężko się jechało w tym upale. Zero cienia, a podjazdy były, że ho ho! Ale i zjazdy były takie, że zatrzymywaliśmy się chłodzić hamulce.

Pożegnaliśmy Krk i te wstrętne „cykacze”! Przejechaliśmy most i kierowaliśmy się do Rijeki.

Mieliśmy bardzo ładne widoki, ale droga była długa, kręta, i pod górę. Do tego bardzo ruchliwa. Byłam bardzo rozdrażniona – nienawidzę takich ruchliwych dróg.

Około godz. 18 dojechaliśmy do Rijeki. Właściwie tylko ją przejechaliśmy.


Nie zrobiła na nas zbyt dużego wrażenia.

Chociaż mają bardzo fajny stadion, położony nad samym morzem.


W Rijece kupiliśmy bilet do Wiednia. Możemy go wykorzystać w ciągu 2 miesięcy. Plan jest taki: Postojna, Ljubljana i Wiedeń, a potem zobaczymy.
Licznik: odległość: 56 km; czas jazdy: 4 h 30 min; średnia prędkość: 12 km/h; max. prędkość: 47 km/h

23.07.2009 r. czwartek
Siedzę na dworcu Opatija Matuji, czekam na pociąg i na Olgę z Filipem, którzy poszli wydać ostatnie kuny. Niebawem będziemy w Słowenii. Ostatnie kilometry, przebyte w pośpiechu, w drodze na stację kolejową dały się nam we znaki. Zaliczyliśmy rekordowy 17%-wy podjazd. Gdyby nie starszy „Italiano”, który pomógł nam pchać przyczepkę, to byśmy nie dali rady. Ale to jeszcze nic, bo kiedy odbiliśmy w prawo, na wprost był znak informujący o podjeździe o nachyleniu 25%!
Pożegnaliśmy Adriatyk, a wraz z nim piękną Chorwację... Jeszcze tu wrócimy:)



godz. 22.46 LJUBLJANA
Jestem monotematyczna i za każdym razem, kiedy jesteśmy w jakiejś stolicy (czy to Węgier, czy Chorwacji, czy teraz Słowenii), mówię to samo: że jest super, że się zakochaliśmy, itd. Tym razem jednak musimy stwierdzić, że Ljubljana jest z nich wszystkich najładniejsza.

Pełno tu knajpek, kamieniczek, mostów. Wszyscy jeżdżą rowerami, a na każdym rogu muzyka na żywo. Mamy jeszcze 2 godziny do pociągu. Olga śpi w przyczepce, a my chłoniemy to miasto.

Pasują do niego dwa słowa: miłość i muzyka.

Koniecznie musimy tutaj wrócić i zobaczyć także resztę Słowenii, bo krajobrazy, które widzimy niestety tylko z okien pociągu, bardzo nam się podobają.
Zanim dotarliśmy do stolicy, zatrzymaliśmy się w miejscowości Postojna. Znajduje się tam olbrzymia jaskinia, do której wjeżdża się pociągiem. Każdy ją zachwalał, więc postanowiliśmy sami zobaczyć. Ładna, ale przereklamowana. A bilet… 20 Є za osobę!
Pociągi w Słowenii podobne nieco do naszego PKP. Jest jednak czyściej, a druga klasa wygląda jak nasza pierwsza. Konduktorzy byli zawsze mili i chętni do pomocy.
Licznik: odległość: 21 km; czas jazdy: 2 h 22 min; średnia prędkość: 9 km/h; max. prędkość: 41 km/h

24.07.2009 r. piątek
No tak, pochwaliłam pociągi w Słowenii....ale jeśli chodzi o informacje dla podróżnych są tak nieczytelne, że brak słów. Przychodzimy po północy na pociąg do Wiednia i okazuje się, że on dzisiaj nie jedzie! Następny o godz. 8.40. No i co zrobić? Środek nocy, dworzec, zero pociągów i my z dzieckiem śpiącym w przyczepce.... Nie było wyjścia, tę noc spędziliśmy na dworcu w Ljubljanie! Olga na szczęście spała jak zabita, pomimo hałasu. A hałas był niemały: pociągi, ich zapowiedzi, podróżni itp. A kiedy szczęśliwi zapakowaliśmy się do pociągu, okazało się, że nie jedziemy bezpośrednio (jak było na tablicy informacyjnej), ale z dwiema przesiadkami. Przy tej ilości bagażu, było to bardzo uciążliwe. Filip właśnie odsypia nieprzespaną noc, a ja podziwiam widoki.

Austria, Wiedeń – tutaj śpimy. Zostaliśmy do tego zmuszeni, przez tych służbistów Austriaków, którzy bardzo nas dzisiaj zdenerwowali. Ale jestem tak zmęczona i zażenowana, że jutro dokończę pisanie.

25.07.2009 r. sobota
Wczoraj padliśmy. Spaliśmy na kempingu w Wiedniu. Nie planowaliśmy tego, ale niestety wykluczone było podróżowanie pociągiem, którym chcieliśmy dostać się do Czech, bo nie miał wagonów rowerowych i konduktor nie pozwolił nam wejść do środka. Austriacy są bardzo poukładani i w ich głowie nie mieści się, że jak nie ma znaczka z rowerem, to rower mimo tego można przewieźć, nie przeszkadzając nikomu. Wczoraj doświadczyliśmy tego na własnej skórze. Wyjechaliśmy z Mariboru bez żadnego problemu, kiedy jednak przekroczyliśmy granicę z Austrią zmienił się konduktor i tu przeżyliśmy szok. Niestety, trafiliśmy na takiego dupka, że szkoda gadać. Kazał nam opuścić pociąg, bo nie miał znaczka dla rowerów, a z tyłu nie mogą stać, bo są inni pasażerowie, którym może to przeszkadzać. Filip próbował na spokojnie z nim rozmawiać, ale tamten zaczął krzyczeć z tym swoim austriackim, twardym akcentem.

Olga akurat spała, więc Filip poprosił, żeby był ciszej, a on... stwierdził, że i tak musimy ją obudzić i opuścić pociąg! Koniec końców nie wysiedliśmy. Dojechaliśmy do Wiednia, a on do końca podróży już do nas nie przyszedł. Olga na szczęście ma twardy sen, więc wyspała się pomimo jego krzyków i nie była świadkiem tego nieprzyjemnego zajścia. W Wiedniu próbowaliśmy ustalić coś, żeby wyjechać z Austrii – niestety dopiero na drugi dzień (czyli dzisiaj) mieliśmy taką możliwość. Próbowaliśmy więc kupić bilety na ten dzisiejszy pociąg, ale okazało się, że niestety z nieznanych powodów nie można było zrobić rezerwacji na rowery, co jest obowiązkowe (paradoks) przynajmniej na 5 godzin przed odjazdem! Chora polityka tego kraju. Nie wiedząc, czy i jak wydostaniemy się z Wiednia, pojechaliśmy S-Bahnem (koszt w obie strony 18Є!) na kemping. W nocy padało i wiało. Rano spakowaliśmy się i na dworzec. Wiednia nie zwiedzaliśmy. Byliśmy zbyt zmęczeni i wkurzeni. Poza tym oboje kiedyś już w nim byliśmy.
godz. 11.53 Udało się. Choć bez rezerwacji, jesteśmy już w drodze do Brna. To najdroższy pociąg jakim jechaliśmy, ale... przynajmniej będziemy dzisiaj w Czechach.
Jesteśmy w Czechach. Wysiedliśmy w Brnie.

Pojechaliśmy do centrum na obiad i małe zwiedzanie. Ładnie tam. Potem zaś jechaliśmy przez Kras Morawski (czyli górki) – widoki wspaniałe. Nad nami ciągle były czarne chmury, więc tylko czekaliśmy na deszcz. W Blansko próbowała złapać nas burza, ale udało nam się przed nią skryć na stacji benzynowej. Lało niemiłosiernie. Potem do Boskovic, a stamtąd do Vażany, gdzie śpimy.

Początkowo mieliśmy problem ze znalezieniem miejsca na rozbicie namiotu. Ale jak już znaleźliśmy, to trafiliśmy na właściwych ludzi. Zostaliśmy zaproszeni na kolację - była pieczona na ognisku kiełbasa, piwo, a nawet samorodna śliwowica (54%).

Licznik: odległość: 56 km; czas jazdy: 4 h 33 min; średnia prędkość: 12 km/h; max.prędkość: 44 km/h

26.07.2009 r. niedziela
Przez tę śliwowicę tak dobrze spaliśmy, że "zaspaliśmy". Gospodarze siedzieli z nami wczoraj do późna i zachwycali się Olgą. Na śniadanie zaprosili nas i poczęstowali własnym dżemem morelowym (palce lizać) i miodem, bo zajmują się jego sprzedażą (mają pszczoły i mnóstwo uli). Ponadto słoik miodu i dżemu dostaliśmy na drogę.

Jest około 17, jesteśmy w Moravskiej Trebovrze na obiedzie (musimy wydać korony). Chcieliśmy coś zjeść, ale nie bardzo jest gdzie. Dwie knajpki otwarte, w tym jedna wygląda jak z czasów komuny, dlatego wybraliśmy Hospode u Komina. Filip tradycyjnie już zamówił zapiekany ser.

Obiad był pyszny. Z pełnymi brzuchami przejechaliśmy jeszcze jakieś 15-20 km, w tym bardzo duży podjazd. Czeskie, niepozorne górki. Jechaliśmy ponad 5 km pod górę, na której dzisiaj śpimy. To nasz, prawdopodobnie, ostatni nocleg. Jutro będziemy już w pociągu do Gdyni! To brzmi niewiarygodnie. Do granicy z Polską zostało jakieś 30 km.

Zimna noc. W ogóle to chłodno tutaj, nie to co w Chorwacji. Dzisiaj, co prawda, nie padało, świeciło nawet słońce, ale było dużo chmur i bardzo nieprzyjemny, silny wiatr. Zobaczymy jutro jak nas przywita Polska. A tymczasem KOZEL czeka... "Na zdrawie"! :)
Licznik: odległość: 61 km; czas jazdy: 5 h 38 min; średnia prędkość: 11 km/h; max. prędkość: 38 km/h

27.07.2009 r. poniedziałek
Jesteśmy w Cervenej Vodze, jakieś 10 km od granicy z Polską. Przejechaliśmy 23 km w poszukiwaniu sklepu! Ale w końcu udało się. Zaraz zjemy ostatnie wyprawowe śniadanie.
Mieliśmy dzisiaj świetną trasę. Zaczęliśmy od podjazdu – jakieś 3 km. A potem już tylko z góry.






































godz. 16.25 M I Ę D Z Y L E S I E
Jesteśmy w Polsce! Czekamy na pociąg. To już KONIEC naszej wyprawy. Smutno nam trochę. Będzie nam brakowało tego wszystkiego: ciągłej podróży, niewiadomej – gdzie śpimy, co zobaczymy, kogo poznamy... Ale cóż... musimy przecież wrócić, by znowu móc wyjechać :) A kolejna wyprawa już za rok!!!!
Licznik: odległość: 46 km; czas jazdy: 3 h 13 min; średnia prędkość: 13 km/h; max. prędkość: 45 km/h

-->
STATYSTYKA:
Spędziliśmy 27 nocy poza domem: 2 w pociągu, 1 na dworcu, 5 na kempingach i 19 u przeróżnych ludzi; 2 noclegi w Polsce, 3 w Czechach, 3 w Słowacji, 1 w Słowenii, 1 w Austrii, 7 na Węgrzech i 10 w Chorwacji.


-->
Przejechaliśmy 1423 km (do Adriatyku 1066 km):

w Polsce: 25 km
w Czechach: 205 km
w Słowacji: 258 km
na Węgrzech: 378 km
w Chorwacji: 543 km
w Słowenii: 14 km

Łączny czas jazdy: 110 godzin 30 minut
Średni dzienny czas jazdy: 4 godziny 30 minut
Średni dzienny dystans: 57 km
Najdłuższy dzienny dystans: 84 km
Średnia prędkość: 12,8 km/h
Najniższa prędkość: 4 km/h
Najwyższa prędkość: 51 km/h

W podróży byliśmy 28 dni. Przejechaliśmy 7 państw (Polska, Czechy, Słowacja, Węgry, Chorwacja, Słowenia, Austria), w tym 4 na rowerach (Czechy, Słowacja, Węgry, Chorwacja). Byliśmy w 4 stolicach ( Budapeszt, Zagrzeb, Ljubljana, Wiedeń).
Mieliśmy 0 awarii! :D
Spotkały nas 4 burze (2 w Czechach, 1 w Słowacji, 1 w Chorwacji) – poza tym przeważnie słońce.
Dwa razy odwiedziliśmy aptekę (kaszel Olgi i biegunka kobiet) – poza tym byliśmy zdrowi, uśmiechnięci i BARDZO szczęśliwi! :)
Trasa naszej wyprawy:

Wyświetl większą mapę



Budapest bicycle path from Pankracy on Vimeo.

Croatia 2009 - We did it! from Pankracy on Vimeo.

Croatia 2009 - the Hungarian-Croatian border from Pankracy on Vimeo.
Croatia 2009 - the end of the expedition from Pankracy on Vimeo.
Croatia 2009 - slideshow from Pankracy on Vimeo.


2 komentarze:

  1. :):):):):):):):):):):):):):)
    mogę czytać i czytać tę Waszą wyprawę,oglądam zdjątka,tęsknię za latem i marzę o podróżach,przemieszczaniu się,zapachach,widokach,krajobrazach i ludziach innych niż na co dzień...dajecie odwagę by marzyć i siłę by te marzenia spełniać:)
    trzy buziaczki dla trzech Pokrętasków:*:*:*

    OdpowiedzUsuń
  2. Ogromne dla Was gratulacje! Szczerze podziwiam i mam nadzieję sam kiedyś odbyć taką podróż. Po tym opisie, jestem co do tego prawie pewien. Dzięki i pozdrawiam.
    Kacper

    OdpowiedzUsuń