wtorek, 17 lipca 2012

Olecko - Gdynia 2011


Były już w tym roku Mazury, Bieszczady, Beskidy, Pieniny, Tatry - nadszedł więc czas na Warmię... Postanowiliśmy z Olecka do Gdyni wrócić na dwóch kółkach... Tym razem również we troje, ale zamiast Juniora zabraliśmy Seniora!


Wyświetl większą mapę


18 sierpień - czwartek
Olecko - Barciany [123,5 km]

Pobiłam swoje dwa osobiste rekordy: pierwszy - przejechałam 123,5 km!
drugi - wyruszyliśmy o godzinie 6.00!
Wyjechaliśmy z Olecka niemal o świcie, kierowaliśmy się na Puszczę Borecką i po 30 km w Czerwonym Dworze zjedliśmy śniadanie. Potem Banie Mazurskie i Rapa, w której zrobiliśmy przerwę na oglądanie piramidy - grobowca i naładowanie dobrej energii, bo podobno takowa tam istnieje.


Tato chyba poczuł, bo zaraz po wyruszeniu stamtąd oznajmił,że "jakaś siła go pchała". Do Rapy mieliśmy bardzo dobrą drogę, asfalt i spora część przez las. Za to później.... Specjalnie wybraliśmy "żółtą" drogę na mapie, bo biała wydawała się bardziej podrzędną, a więc pewnie i gorszą. Niestety czasami oznaczenia mapy kłamią i chociaż to nie pierwszy nasz rowerowy wyjazd, zbyt często jej ufamy.


Droga "żółta" okazała się kostką brukową, a biała - do której dobiliśmy po dobrych 10 kilometrach - nowiutkim asfaltem.
Kolejne 30 km i przerwa na drugie śniadanie, gdzieś na końcu świata. Tuż pod granicą z Rosją. Bardzo smutne okolice, zero życia. Na rower akurat się nadają, ale nie żeby spędzać tam każdy dzień.
Około 15 byliśmy w Węgorzewie, na obiedzie. Z pełnymi brzuchami ruszyliśmy dalej i kierowaliśmy się na Barciany, gdzie rozbiliśmy się 13 km od granicy z Rosją, unikając deszczu który właśnie zaczął padać.


19 sierpień - piątek
Barciany - Rakosze [108 km]

Jazda z tatą oznacza przede wszystkim wczesne wstawanie, nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Dzień zaczęliśmy około 5 rano! Jednak zanim wyjechaliśmy zegar wskazywał 7, bo to kawka, śniadanie, zwijanie obozu. W sumie nie spieszyliśmy się.


Kierowaliśmy się na Sępopol i tam zjedliśmy drugie śniadanie. Po drodze mieliśmy wyścigi z traktorami, które akurat wyjeżdżały na pole, niezła zabawa - zarówno dla nas, jak i dla kierowców ciągników. Potem kierowaliśmy się na Bartoszyce i 2 km za nimi, w Spytajnach zatrzymała nas burza i deszcz. Trochę zmokliśmy, ale znaleźliśmy na szczęście dach nad głową - w jednym z gospodarstw coś jakby szopa, czy wiata i tam się zatrzymaliśmy.


Za jakieś 10 minut zajechał do niej traktor, bowiem rolnicy z pola uciekali, no i zaproszono nas do domu na gorącą herbatkę. Niesamowici ludzie. Przegadaliśmy dobre 2 godziny. Burza przeszła, deszcz padał - raz mocniej, za chwilę znowu tylko kropił. Proponowano nam nocleg, ale za wcześnie było. Kiedy tylko usłyszeliśmy klekot bocianów zwiastujący koniec deszczu wyruszyliśmy dalej.
Droga do Bartoszyc była dość nudna - ciągle płasko i do tego okropna nawierzchnia. Ale za Bartoszycami zrobiło się ciekawiej, bo raz pod, raz z górki. A z Górowa do Pieniężna przez tzw. Wzniesienia Górowskie po prostu rewelacja. Nawierzchnia super, a i okolica prześliczna, niczym jak w rezerwacie przyrody.


 Droga godna polecenia. Tuż przed Pieniężnem znowu złapał nas deszcz i burza. Jechaliśmy jeszcze kawałek w stronę Braniewa, ale zrobiło się późno, około 19.30-20.00, a czarne chmury chodziły po niebie. Postanowiliśmy się rozbić w Pakoszewie. Licznik wskazywał 110 km, więc uznaliśmy, że wolno nam z czystym sumieniem ułożyć się do snu.


20 sierpień - sobota
Rakosze - Marzęcino [88 km]

Całą noc padało i do tego wiało. Namiot składaliśmy w deszczu. Było zimno i nieprzyjemnie. Wyjeżdżaliśmy przed 8 i musieliśmy się ciepło ubrać!
Droga do Braniewa była bardzo fajna, mało uczęszczana i z nową nawierzchnią - takie lubimy najbardziej. Niestety cały czas jechaliśmy pod wiatr.
W Braniewie zjedliśmy śniadanie i jechaliśmy do Fromborka, gdzie mieliśmy plan wsiąść na prom i dostać się do Krynicy Morskiej. Niestety im bliżej wody, tym bardziej wiało. No i okazało się, że z powodu sztormu odwołano nasz transport. We Fromborku spędziliśmy bardzo dużo czasu zastanawiając się co i jak robić.


 Nie ukrywam, że byłam bardzo niezadowolona, od wiatru bolała mnie głowa. Dopiero przepyszny obiad w sympatycznej knajpce, drzemka przy stole i filiżanka kawy poprawiły mi nieco humor. Stwierdziliśmy, że nie pozostało nam nic innego, jak wsiąść na rowery i udać się w drogę, pokonując tę trasę własnonożnie - sztorm nie opuszczał naszej Zatoki. Pojechaliśmy do Elbląga. Droga ciekawa - raz pod górkę, raz z górki, ale cały czas pod wiatr, który miejscami zatrzymywał mnie, dosłownie! A za Elblągiem, z kolei, krajobraz zupełnie się zmienił. Zrobiło się prosto, aż nudno. Jakby ktoś linijką kreskę narysował.


Przejechaliśmy depresję, i to zarówno w tłumaczeniu geograficznym, jak i psychologicznym.... Po przejechanych 88 km rozbiliśmy się w Marzęcinie.



21 sierpień - niedziela
Marzęcino - Gdynia [87 km]

Ciężko było ZNOWU wstawać o 5 rano, tym bardziej, że było bardzo zimno. Ale jakoś udało nam się wyruszyć. Nie padało. Nie wiało. Nawet słońce zaczynało powoli ogrzewać nasze zaspane i zmarznięte ciała.


Do Tujska droga pusta, a krajobraz przeraźliwie płaski. Potem nadal płasko, ale musieliśmy wjechać na drogę: Nowy Dwór - Stegna, gdzie był taki ruch, że nie mogliśmy się włączyć. A kiedy udało nam się to osiągnąć, zaczęło się przeciskanie i wyprzedzanie. Było kilku normalnie myślących kierowców, ale zdecydowanie więcej buców, kretynów i idiotów, którzy używali klaksonu niczym przycisków w pilocie, ciągle naciskając. Na szczęście po 10 minutach byliśmy na spokojniejszej, ale i dziurawej drodze.


Kierowaliśmy się na Jantar, gdzie na wydmach, grzejąc się w słońcu i słuchając szumu morza jedliśmy śniadanie.



Z pełnymi brzuchami ruszyliśmy do Mikoszewa, gdzie skończyła się droga... Wisła "zażyczyła" sobie tutaj właśnie wpłynąć do Bałtyku. Wsiedliśmy więc do promu i 5 minutach byliśmy na Lewym Brzegu Wisły - na wyspie Sobieszewskiej.


Tutaj też po raz pierwszy ujrzeliśmy tabliczkę: Gdańsk. Kolejną minęliśmy w okolicach rafinerii,na którą się kierowaliśmy,


i która była na wyciągnięcie ręki, ale niestety również nosem dawało się ją wyczuć.


Kiedy dojechaliśmy tam, okazało się, że nie innej drogi, aniżeli "siódemka". Dlatego też kolejne 5 km jechaliśmy ruchliwą drogą. Nie było tak źle. Prze dłuższy czas szerokie pobocze, albo dwa pasy, a do tego mniej aut, bo to niedziela. W końcu minęliśmy po raz trzeci i ostatni napis: Gdańsk.


Promenadą przez Sopot dojechaliśmy do Gdyni, która jako jedyna w Trójmieście nie jest przystosowana dla rowerzystów.


Tam też musieliśmy pchać rowery przez piach, aby dotrzeć do jakiejkolwiek drogi. Ale udało się bez problemu i po przejechaniu 407 km byliśmy w domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz