wtorek, 1 stycznia 2013

Rumunia 2012

 Chcieliśmy, aby ostatni wyjazd w składzie: Olga, Ania, Filip, 2 rowery i przyczepka zawierał wszystko, co lubimy, a więc: góry i morze; miasta i wioski; nieznane nam miejsca; cudowne widoki; niezliczone podjazdy i zjazdy; smaczne jedzenie i przede wszystkim wspaniałych ludzi...

 

To wszystko, a nawet więcej zaoferowała nam Rumunia!

 

 

Sierpień 2012 r. - 4 tygodnie w drodze, 1563 km na liczniku...

 

 

Mapa naszego przejazdu w stronę Morza Czarnego:


Wyświetl większą mapę

 

29.07.2012 r.      niedziela       Gdynia     9 km

Początek, jak niemal zawsze, deszczowy. Chociaż tym razem, to nie tyle deszczowy, co "burzowo-ulewowy"!  Już po wyjściu z domu wiedzieliśmy, że nie mamy szans na dojazd do dworca bez kurtek wodoodpornych. Nie wiedzieliśmy jednak, że w połowie drogi będziemy jechać wycierając strugi deszczu z twarzy. Nawet przyczepka nie dała rady i przemokła. Grzmiało nad głowami. Jednak pociąg do Krynicy zapewne nie poczekałby na nas i odjechał bez względu na naszą nieobecność. Byliśmy dzielni i ... przemoczeni.
W przedziale przebraliśmy się w suche rzeczy. Podłoga "pływała".
Podróży do Krynicy nawet nie chce się wspominać - jedyny plus: jechaliśmy bez przesiadek. Kto podróżował w 2 klasie polskiej kolei, przewożąc rower, ten wie jak jest, kto tego nie robił - cóż, powiem krótko - nie polecam!


30.07.2012 r.      poniedziałek      Krynica Zdrój - Tarnov     (Polska/SŁOWACJA)   35 km

To była długa podróż (około 20 godz.). Cieszyliśmy się, że w końcu wysiedliśmy z pociągu i zaczęliśmy rowerową przygodę. W Krynicy zrobiliśmy ostatnie zakupy, zjedliśmy obiad i udaliśmy się w stronę Słowacji. Kierowaliśmy się na Tylicz. Doradzono nam drogę dłuższą, ale podobno lepszą - przez Powroźnik.


Rzeczywiście dobrze nam doradzono, ponieważ podjazd był dużo mniejszy niż zjazd (jakieś 7 km) - co akurat lubimy. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Tarnov i rozbiliśmy się w ogródku pierwszego domku.


31.07.2012 r.      wtorek       Tarnov - Drienovska N. Ves   65 km

Rano obudziło nas pianie kogutów sąsiada, ale i dobrze, bo na zegarze była już 9.
Nasza gospodyni zaprosiła nas na kawę do altanki, więc zanim wyjechaliśmy zrobiło się południe.


Droga do Bardejowa dość ruchliwa, ale na szczęście niedaleka (6 km) i bardzo szerokim poboczem.
Bardejov ładny.


 Ma też atrakcyjną fontannę - "tańczy" w rytm muzyki. Takie "pokazy" różnych "układów wodnych" co 30 minut i trochę ludzi przychodzi na to popatrzeć - ławki w cieniu cieszą się dużą popularnością.  My mieliśmy przyjemność spożyć tam II śniadanie.


Potem kierowaliśmy się na Presov. Droga ruchliwa, a do Kobyly niemal cały czas pod górę. Było ciężko - zwłaszcza, że niezły upał tutaj mają, a my do tego nie przyzwyczajeni, nawet w środku lata.
W Kobyly przerwa na lody. Tam też rozmowy ze Słowakami i eskorta młodych chłopaków przez całą miejscowość.


Z Demjata - gdzie było, jak się później okazało, jedno z naszych przewodnich haseł: "cola time" - kierowaliśmy się na Kapusany. Tam to dopiero zaczął się ruch. Na szczęście było z góry i jechaliśmy po bardzo szerokim poboczu.
W Presovie zjedliśmy obiado-kolację i starą "cestą" - praktycznie nieuczęszczaną - kierowaliśmy się na Kosice.
W Drinovskiej N. Ves postanowiliśmy zakończyć dzisiejszą jazdę. Nie pozwolono nam się jednak rozbić, zaproszono nas do domu. Betka i Jozef, u których spaliśmy, niesamowicie nas ugościli.

 

Siedzieliśmy do nocy rozmawiając i pijąc słowackie piwo. Nasi nowi znajomi są tzw. "profesjonalną rodziną", to ciekawa forma zawodowej rodziny zastępczej, trochę podobna do pogotowia opiekuńczego, ale na innych warunkach niż w Polsce.


01.08.2012 r. środa       Drienovska N. Ves - Kuzmice    60 km

Rano wspólne śniadanie, kawa i zabawy na dworze - bawiły się dziewczynki: Olga i Tereska.


Dzisiaj mieliśmy zdecydowanie pod górkę. Tuż przed Olsovana, na sporym podjeździe zauważyłam pierwszego w tej podróży flaka! Dziura nie była duża, więc Filip postanowił załatać ją wieczorem, tymczasem dopompowywał powietrze.
W Rusakovie podszedł do nas pan i zasugerował lepszą drogę, której nie mieliśmy na mapie. Mniejszy "kopiec" i przede wszystkim mały ruch. Skorzystaliśmy z rady. Kopiec może i mniejszy, ale i tak spory, ale rzeczywiście zero ruchu. A widoczki niesamowite.

Rozbiliśmy się w Kuzmicach u Viery i Janko. Co za ludzie! A może to anioły? Potraktowali nas tak, jakbyśmy byli bliską rodziną.


Na kolację m.in. ciepłe kotlety i obowiązkowo warzywa z ogrodu. Do tego kakao i sok malinowy, jakiego nigdy w życiu nie piliśmy, naprawdę. Potem oglądaliśmy olimpiadę i "rozprawialiśmy".
Viera akurat składała ogórki. Nie zdziwię się jak jutro dostaniemy na wynos. Trafiliśmy na sezon ogórkowy - wczoraj i dzisiaj rano nasi gospodarze wyprawili nas z ogórkami, więc podejrzewam, że jutro będzie podobnie.


02.08.2012 r.      czwartek      Kuzmice - Sarospatak       (Słowacja/WĘGRY)    36 km

Wyjechaliśmy bardzo późno, bo po 13. Ale spaliśmy do 9, potem śniadanie - słowackie leczo, które  różni się od tego, jakie my jadamy. Było pyszne, więc Viera podała mi przepis.


A po śniadaniu, kawie, lodach i oczywiście litrach zimnego soku malinowego (który dawał wytchnienie w tym upale), Filip zabrał się za łatanie dziury w moim kole. Olga w tym czasie bawiła się zabawkami wnuczek naszych gospodarzy, a ja rozprawiałam z Vierą i uczyłam Janko polskich liter.
Prawdę mówiąc było tak  miło u nich, że nie chciało się wyjeżdżać. Na wynos dostaliśmy ogórki, ale także pomidory, jabłka i 2 litry soku malinowego.


Zaraz za Kuzmicami mieliśmy spory podjazd (14% nachylenia), który okazał się ostatnią górą w Słowacji. Kierowaliśmy się na Michalany, ale tuż przed tą miejscowością odbiliśmy na specjalną ścieżkę rowerową, którą wjechaliśmy do Węgier. Oczywiście na mapie nie było żadnej drogi. To Janko pokierował nas tamtędy. Droga rewelacyjna.


Nawet nie wiemy, w którym miejscu przekroczyliśmy granicę. Ale przez kolejne 25 km, aż do Sarospataku prowadziła ścieżka rowerowa. Węgry są niesamowite pod tym względem.
W Sarospataku zrobiliśmy sobie wakacje i spędziliśmy kilka godzin w "termalnym kupalisku", pływając i grzejąc się w ciepłych wodach, pomimo iż temperatura ponad 35 stopni.
Około 20.30 rozbiliśmy się u miejscowych. Śpimy w ogródku, który należy do niesamowitego pieska - Rexa i tysięcy, czy też milionów komarów.


03.08.2012 r.      piątek     Sarospatak - Jand     89 km

Dzisiaj pobudka dużo szybciej. Było tak duszno, że nie dało się spać.


Pan Rexa zaprosił nas na śniadanie, a potem pokazał Oldze hodowlę królików.
W Sarospataku zobaczyliśmy jeszcze zamek i ruszyliśmy w drogę.

 

Kierowaliśmy się na Cygan. Było bardzo gorąco, a droga płaska i prosta.
W Nagyhomak zatrzymaliśmy się na lody i zdążyliśmy tuż przed sjestą.
W Cygan zrobiliśmy dłuższą przerwę, bo nie dało się jechać. Było tak gorąco, że aż słabo się robiło. Leżeliśmy na zimnym murku i piliśmy "kompot Viery".


W Tiszakamyar "cola time" - to było wybawienie. Nie dawaliśmy rady jechać w tym słońcu.
W Kisvarda zrobiliśmy przerwę na obiad. Długo szukaliśmy jakiegoś miejsca, gdzie można było zjeść coś poza hot-dogiem. A dogadać się tutaj z kimkolwiek to sztuka, bo w grę wchodzi najczęściej tylko węgierski.


Z Kisvarda kierowaliśmy się do Vasarosnameny (trudno przepisywać węgierskie nazwy - o wymówieniu nie wspomnę). Tak naprawdę to dopiero teraz dało się jechać, czyli po godz. 18. Mieliśmy dobre tempo. Padł rekord - 89 km.


Miejsca na rozbicie namiotu szukaliśmy w miejscowości Jand. Nie było łatwo się dogadać. Robiło się późno, a my nie mogliśmy nic znaleźć. W końcu jakaś pani zadzwoniła po kogoś i po 10 minutach przyjechała na rowerze inna pani - Ana i otworzyła nam jakiś dom, w którym mieliśmy zostać na noc.


04.08.2012 r.      sobota       Jand - Ambud         (Węgry/RUMUNIA)    72 km

Godz. 8.00, na termometrze 28 stopni, w cieniu!
Spaliśmy w olbrzymim łóżku, w dziwnym domu. Pełno tu obrazów. Zupełnie nie wiemy, o co chodzi. Ale zjedliśmy śniadanie, zrobiliśmy pranie, Filip znowu kleił moje koło, a potem zostawiliśmy klucze w umówionym miejscu i udaliśmy się w stronę Rumunii - do granicy jakieś 50 km.
Ostatnie kilometry na Węgrzech zupełnie niezaskakujące, czyli gorąco i płasko.




Licznik wskazał 343 km, kiedy przekroczyliśmy granicę.
Pierwsze zetknięcie z Rumunią nie należało do najlepszych. Przywitali nas cyganie - dwóch młodych chłopaczków wołających: Euro!
Po 10 km byliśmy w pierwszym rumuńskim mieście: Satu Mare, gdzie zjedliśmy pizzę i odkryliśmy, że w Rumunii jest inny czas [nie tyle chodzi o czas w sensie epoki, bo to okazało się później] - godzina do przodu.
Kierowaliśmy się na Paulestii. Wystarczyło wyjechać z miasta, żeby poczuć się jak 20 lat temu w polskiej wsi.

 

Bardzo mocny kontrast: miasto - wieś. Satu Mare ładne, klimatyczne i zupełnie europejskie [najbardziej podobało mi się, że w każdym mieście, obok sygnalizacji świetlnej umieszczony jest licznik, który wskazuje ile sekund zostało do zmiany świateł], a wieś zupełnie inna niż ta w Polsce, Słowacji, czy na Węgrzech. Takie typowe gospodarstwa. W każdym "ogródku" kury, indyki, gęsi, często konie, a przy drodze osiołki i furmanki.

 

Z powodu zabranej nam godziny, postanowiliśmy rozbić się zaraz w pierwszej wiosce, ale nie było gdzie, bo ludzie nie mieli trawy. Udało nam się znaleźć miejsce w kolejnej, w Ambud. Spaliśmy u Ani, Erzsebet i Ferenca,  niesamowicie gościnnych ludzi.


 Zaprosili nas na ucztę, składającą się z ich własnych owoców i warzyw, które hodują w szklarniach za domem.


Gadaliśmy do późnych godzin nocnych, śmiejąc się, bo porozumieć się nie było łatwo. Nasi gospodarze należą do mniejszości węgierskiej w Rumunii i dzięki nim dowiedzieliśmy się, dlaczego na Węgrzech nikt nas nie rozumiał, kiedy mówiliśmy, że jedziemy z Polski. Okazało się, że Polska to po Węgiersku: Lengyelország!

05.08.2012 r.      niedziela      Ambud - Tican     70 km

Na budziku 5 rano, a koguty sąsiadów nie dawały już nam spać. Próbowaliśmy chociaż drzemać do godz. 7.00. Zanim się doprowadziliśmy do jakieś ludzkiego wyglądu, nasi kochani gospodarze przygotowali kolejną, tym razem śniadaniową, ucztę. Na stole było niemal wszystko - od mleka z płatkami, po rosół.


Ania, która jest niesamowicie uzdolniona, bo wczoraj grała nam na skrzypcach i gitarze, dzisiaj podarowała Oldze własnoręcznie namalowany obrazek, odprowadziła nas swoim rowerem do kolejnej miejscowości.
Wyjechaliśmy o 11 rumuńskiego czasu. Erzsebet i Ferenc bardzo serdecznie zapraszali nas w drodze powrotnej, bo planujemy z Constanty wracać pociągiem do Satu Mare.


Kiedy tylko wyjechaliśmy z Ambud, ukazały się górki. Po płaskich Węgrzech ten widok bardzo nas ucieszył.
Było upalnie, dlatego w każdej możliwej wsi robiliśmy przerwy, czy to na lody, czy na zimną colę, czy też (odkrycie w Rumunii) na mrożoną herbatę o smaku owoców leśnych.


W Valea Vinului poznaliśmy Daniela, który dał nam numer telefonu i również zapraszał na nocleg u niego (mieszka w Satu Mare) w drodze powrotnej. Ludzie tutaj są niesamowici.
Między Ardusat a Buzasti postanowiliśmy coś zjeść. Polecono nam specjał rumuński:  mici (mititei), czyli pikantne smażone kiełbaski bez osłonek, rewelacja!
Rozbiliśmy się w Tican. Dookoła ładne górki. Żeby było śmiesznie śpimy u Francuzów, a dokładniej Paryżanów, którzy przyjechali tu na wakacje. Ciężko było się dogadać z nimi, bo francuskiego nie znamy, ale to nie przeszkadzało w tym, żeby wypić razem rumuńskiego "szota".


06.08.2012 r.      poniedziałek      Tican - Aschileu Mic    70 km

Rano naszych gospodarzy nie było, tłumaczyli nam wczoraj coś, ale po francusku...
Także na spokojnie spakowaliśmy się i udaliśmy w drogę. Na końcu Tican osiedlili się cyganie - niezły klimat. Ale bez jakiegokolwiek kłopotu przejechaliśmy "ich dzielnicę".


A zaraz za wioską niesamowite widoki. Cudowna droga. Bardzo przyjemnie się jechało.
W Alunis zjedliśmy II śniadanie i wypiliśmy kawę, którą można kupić bez problemu w prawie każdym sklepie spożywczym - kosztuje 1 leja (niecałe 1 zł).
W Jibou przerwa na lody, ale właściciel sklepu dołożył nam siatkę pomidorów, jabłek i śliwek z własnego ogrodu, zaznaczając: "no market! natura!".
Z Jibou do Hida jechaliśmy bardzo dobrą drogą (na mapie zaznaczoną na pomarańczowo, więc jedną z główniejszych), ale na szczęście bez ruchu.


Co jakieś 10 km robiliśmy tradycyjnie już przerwę to na zimną colę, to na lody, albo cokolwiek zimnego, bo naszą wodą można byłoby herbatę zaparzać. A jeśli udało nam się po drodze spotkać jakiś strumyk lub studnię, mieliśmy niesamowitą radochę.


W Hida dojechaliśmy do skrzyżowania i mieliśmy do wyboru, albo dobić do bardzo głównej drogi: Cluj-Napoca z Zalau, albo jechać żółtą, nieco naokoło. Jakiś miejscowy zdecydowanie polecał nam wariant pierwszy, ale nie mogliśmy zrozumieć dlaczego. Postanowiliśmy jednak, że zaryzykujemy i pojedziemy, jak zawsze mniej uczęszczaną drogą. Kierowaliśmy się na Drogu.

 

Pierwsze 3 km były kiepskie - chodzi o nawierzchnię, ale za to potem świeżo wylany asfalt i niesamowita dzicz, jaka cisza, zero aut. Usiedliśmy sobie na łonie natury i skonsumowaliśmy pizzę, zakupioną w ostatniej miejscowości. Sposób zamawiania tejże pizzy był nietypowy. Polegało to na tym, że Filip rozmawiał w barze przez telefon kelnerki z jakimś panem, który nie umiał właściwie powiedzieć nam niczego na temat pizzy, poza tym, że mają jeden rodzaj. Cóż - zaryzykowaliśmy. Przeżyliśmy i było nawet smacznie. Po skończonym obiedzie,  zadowoleni ruszyliśmy do Drogu, licząc, że pan z baru odradzał nam tę drogę z powodu pierwszych 3 km. Aczkolwiek podejrzane było to, że przez cały czas minęły nas zaledwie 3 auta. Niestety, kiedy dotarliśmy do Drogu zrozumieliśmy w czym rzecz - po prostu nagle skończył się asfalt.

 

Kolejne kilkanaście kilometrów jechaliśmy żwirową drogą (żółtą na mapie), niemal non stop pod górę. Teraz zrozumieliśmy pana z baru w Hida... Nie ukrywam, widokowo pięknie.

 

Miejsce rewelacyjne - górki, stada owiec, kóz... ale miałam dość. Późno, ciężko, bez wody i ciągle daleko do kolejnej wioski.

Kiedy w końcu przecięliśmy górki, dotarliśmy do Aschileu Mic, postanowiliśmy rozbić się w pierwszym domku.
Na liczniku wybiło 500 km.



07.08.2012 r.      wtorek       Aschileu Mic - Feleacu    53 km

Spaliśmy u takiej starszej pani, która miała kury, króliki, kaczki, a nawet byki.


Panował tam typowy wiejski klimat. Przypomniały nam się wakacje z dzieciństwa, które spędzało się u dziadków na wsi.

 

Olga była zachwycona. Ganiała kurki, nabierała wodę ze studni, głaskała króliki, itp.


Jak to na wsi, koguty nie dały nam pospać. A Babuleńka była niesamowita, taka kochana.
Nie umieliśmy się porozumieć inaczej niż na migi, ale było wspaniale. Na śniadanie dostaliśmy jajka z kurnika, a potem za rękę zostałam zaprowadzona do kuchni, gdzie miałam zrobić jajecznicę.


Olga dostała mleko z miodem, a my kawę. Na drogę też zostaliśmy nieźle zaopatrzeni: 2 l mleka + słoik miodu, musieliśmy długo odmawiać przyjęcia kilku jajek (na argument, że się rozbiją, Babuleńka chciała je owinąć w papier).


Od rana gorąco. Olga od kilku dni jeździ w samym stroju.
Początkowo mieliśmy z górki. W Fodor zrobiliśmy postój, pod zamkniętym na cztery spusty sklepem.




Liczyliśmy na II śniadanie, ale okazało się, że czynny sklep mieliśmy dopiero w Deusu (po przejechaniu 25 km). Od Fodor zaczęło się pod górkę, jakieś 8 km, oczywiście w słońcu.


Na szczęście w Rumunii mieszkają dobrzy ludzie - jakiś pan zatrzymał się autem i proponował wodę.
Kiedy wjechaliśmy na samą górę, okazało się, że do Cluj-Napoca mieliśmy cały czas z góry.


Cluj-Napoca - ładne miasto i ciekawie położone, dookoła górki. Największą atrakcją dla nas okazała się fontanna.


Olga miała taką radochę, że ciężko było ją zabrać - pełno dzieciaków, krzyki radości.
Po fontannowej kąpieli zgłodnieliśmy. Znaleźliśmy fajne miejsce, co prawda jedzenie nietutejsze, a włoskie - ale było smacznie. No może poza sałatką z pomidorów, która okazała się jednym pomidorem pokrojonym na plasterki (nawet cebuli tam nie było!).


Około 17 wyjechaliśmy z miasta, chociaż lepiej pasuje tu stwierdzenie: zaczęliśmy wyjeżdżać. Spodziewaliśmy się, że będzie pod górkę, ale okazało się, że  to był olbrzymi podjazd (7 km - 9%) - najcięższy, jaki mieliśmy tego lata. Na domiar złego bardzo duży ruch. Po ponad godzinie byliśmy na górze.


Widoczek niesamowity - widać całą Cluj-Napoca i okolice. Tam obowiązkowo "cola time" i to podwójnie, bo pomimo iż było po 18, nadal gorąco. Po przerwie zjazd - to lubimy.
Rozbiliśmy się w bardzo fajnym miejscu, tuż przy górskim strumyku. Olga cały wieczór bawiła się [czyt. zamęczała miłością] kotkami.


08.08.2012 r.      środa      Feleacu - Cistei    83 km

Dzisiejsza poranna toaleta miała miejsce w pobliskim strumyku - orzeźwiająca woda szybko nas obudziła
Po śniadaniu zrobiłam pranie i udaliśmy się w kierunku Turdy. Niestety dzisiaj jechaliśmy bardzo ruchliwą drogą, ale nie mieliśmy żadnej alternatywy. W Rumunii nie ma zbyt wielu dróg.


Teraz wiemy, dlaczego nie mogliśmy nigdzie zdobyć dokładniejszej mapy, niż tej w skali 1:600 000 - po prostu dróg jest na tyle mało, że niemal wszystkie są w niej zaznaczone. Trasa była naprawdę ładna, dobra nawierzchnia i świetne widoczki.


W Turda zrobiliśmy dłuższą przerwę. Miasto nawet ładne. Fontanna nie tak fajna jak w Cluj-Napoca, ale Olga i tutaj poradziła sobie z "kąpielą". Znaleźliśmy przepyszne obwarzanki i kawę za 1 leja.


Magda, przesympatyczna Bułgarka, która sprzedała nam ten rarytas, próbowała z nami rozmawiać po rosyjsku, aż w końcu stwierdziła, że łatwiej będzie jak zadzwoni do męża i on przez telefon pogada po angielsku z Filipem.


Chciała koniecznie nam pomóc w omówieniu trasy, chociaż wszystko wiedzieliśmy i nie mieliśmy żadnych pytań. Ludzie tutaj są naprawdę bardzo uczynni i pomocni. Pozdrawiają nas często. Machają do nas piesi, kierowcy samochodów, a nawet maszyniści w pociągach. A drogowcy specjalnie wstrzymali na dłużej ruch, byśmy na spokojnie przejechali remontowany odcinek.


Baliśmy się wyjazdu z Turdy, bo do miasta mieliśmy niesamowity zjazd. Padły rekordy szybkości: Filip 59 km/h, ja 57 km/h. Spodziewaliśmy się wyjazdu podobnego do wczorajszego z Cluj-Napoca, ale zostaliśmy mile zaskoczeni - górki do zniesienia, tylko ruch równie duży.


Tuż przed Aiud zostaliśmy zatrzymani przez policję. Akurat mieli jakąś akcję, bo zatrzymywali auta z dwóch stron jezdni. Bardzo miło nam się rozmawiało. Martwili się, że jedziemy taką drogą, ale gratulowali nam przejechanego dystansu i kazali nam na siebie uważać, no i kupić w kauflandzie (autentycznie wskazali ten sklep) odblaskowe kamizelki.


W Teius - w końcu - zjechaliśmy z drogi E81! Odbiliśmy na Blaj i nagle zrobiło się cicho. Jaka miła zmiana. Widoki cudowne, piękne góry dookoła.
Rozbiliśmy się w Cistei, u Aliny i jej taty.


Alina studiuje m.in. anglistykę, więc mieliśm, jak pogadać. Długo siedzieliśmy, zajadając się smażonym bakłażanem, warzywami z ogrodu, ciastem ze śliwkami i zadając mnóstwo pytań odnośnie życia w Rumunii. W końcu ktoś opowiedział nam o tym, co chyba interesuje każdego, kto wybiera się do Rumunii - o Cyganach!


Dowiedzieliśmy się wielu ciekawych i niestety smutnych rzeczy o ich "wspólnym" życiu, o tym jak muszą ich znosić i w pewnym sensie akceptować i oczywiści, jak bardzo się od nich odcinają. O tym, jak wiele tracą, bo przecież zdecydowana większość stawia znak równości między Rumunem a Cyganem. I o tym, że mają bałagan w rządzie, który nie potrafi (nie chce) nic z tym zrobić.

09.08.2012 r.      czwartek      Cistei - Seice Mica   45 km

Rano kawa, mleko z płatkami,  zdjęcia i wzruszające pożegnanie. To takie niesamowite, że tak szybko nawiązuje się więź emocjonalna.


Kierowaliśmy się na Blaj. Ładnie położona miejscowość, z fajnym zjazdem.


Potem droga 14B. Dobra nawierzchnia i mały ruch - droga polecana przez spotkanych wczoraj policjantów. Żebyśmy zapamiętali zapisali nam jej numer długopisem na sakwie! To nic, że sami im pokazaliśmy, że zamierzamy na nią odbić.
Widoki naprawdę świetne.


Pociągi (maszyniści) nadal nas pozdrawiają, dołączają się także ludzie, mówiąc: DRUM BUN (dobrej drogi) - uwielbiamy to.
W Manarade mieliśmy "cola time" i wypadło to akurat na "szatańskim" kilometrze - licznik wskazał: 666km.


Mimo to jakiś miejscowy "anioł" towarzyszył nam przez cały postój, uparcie starał się rozmawiać łamaną angielszczyzną - to naprawdę miłe.
Potem odbiliśmy do Seice Mica, na żółtą drogę, która prowadziła do Seice Mare i stamtąd chcieliśmy kierować się na Sibiu. Okazało się, że w Seice Mica mieszka (lub pomieszkuje) wielu Niemców, więc siedzieliśmy w ledwo znalezionym cieniu, zajadając lody, kalecząc niemiecki i śmiejąc się do łez (od nadmiaru słońca często łapiemy głupawki).
Ale niestety za niecałą godzinę sytuacja wyglądała zupełnie inaczej... Nadal siedzieliśmy w Seice Mica, ale nieco wkurzeni, bo kiedy tylko zjedliśmy lody i udaliśmy się w drogę, okazało się, że w połowie wsi skończył się asfalt,

 

a dalej prowadziła ścieżka i to z rozgałęzieniami bez oznaczeń!
 
 

Po 2 km poddaliśmy się i zawróciliśmy, a wówczas okazało się, że cierń przebił mi oponę.
Filip po raz kolejny wyjął "zestaw naprawczy", a my z Olgą przygotowywałyśmy jakieś jedzonko.


Nagle z domu, przy którym się zatrzymaliśmy, wyszła jakaś pani, trzymając w rękach pomidory. Jej sąsiadka przyniosła krzesełko dla mnie. Obie próbowały z nami rozmawiać - oczywiście po rumuńsku. Nagle zniknęły, a po chwili wyszła zaspana dziewczyna...


Adelina, została obudzona przez mamę - "panią od pomidorów" - ponieważ jako jedyna w sąsiedztwie znała angielski. Pierwsze słowa skierowane do nas brzmiały: jak możemy wam pomóc?
W sumie nie wiedzieliśmy co odpowiedzieć, bo nie potrzebowaliśmy pomocy. Nawet nie wiemy, jak to się stało, ale kilkanaście minut później siedzieliśmy już u nich w kuchni, zajadając ciorbę, karkówkę, naleśniki z twarogiem i koperkiem (!!!) oraz pijąc nalewkę wiśniową i wino (rozrobione z wodą). Kilkadziesiąt minut później Adelina i jej rodzice postanowili zatrzymać nas na noc!


 Wzięliśmy prysznic, wstawiliśmy pranie i  siedzieliśmy do późna gawędząc o życiu. Adelina obecnie mieszka w Szwajcarii - wyjechała do pracy. Opowiadała, jak ciężko było jej w Zachodniej Europie z tego powodu, że ma rumuńskie pochodzenie, bo przecież myślenie jest takie: Rumun = Rom (cygan).

10.08.2012 r.      piątek     Seice Mica - Sura Mica   43 km

Rano ciężko było wstać z łóżka, okiennice zasłonięte, więc słońce nie zaglądało i przede wszystkim nie grzało, panował więc przyjemny chłodzik.


Bardzo miło gawędziło nam się, więc wyjazd znowu nieco się opóźnił. Ale zdajemy sobie sprawę, że prawdopodobnie nie spotkamy się więcej, więc korzystamy z tego wspólnego czasu.
Na wynos dostaliśmy niezłą wyprawkę - oprócz wody i warzyw, 2 l białego wina i 0,5 l nalewki.
Z Seice Mica musieliśmy zawrócić do Tagu i kierować się na Ocna Sibiului. Widokowo niesamowicie.



Takich górek dawno nie było.


W Ocna zrobiliśmy sobie wakacje i zostaliśmy na kilka godzin, żeby pomoczyć się w naturalnych wodach - tak słonych, że nie można było się utopić, bo woda wypychała na powierzchnię - zabawne uczucie.

 

Obowiązkowo odbyliśmy też kąpiel błotną.


Można by tam spędzić cały dzień. Nam to zajęło dużo czasu, więc rozbiliśmy się dość późno w następnej miejscowości. A przed nami - na wyciągnięcie ręki - Karpaty Południowe.



11.08.2012 r.      sobota      Sura Mica - Cartisoara     66 km

Nie wiem, czy to dlatego, że wjeżdżamy w górski klimat, czy to po prostu zmiana temperatury, ale dzisiaj po raz pierwszy, od kiedy wyjechaliśmy, musieliśmy wyjąć bluzy.
Śniadanie zjedliśmy w Sura Mica i stamtąd już właściwie rzut beretem do Sibiu.
Miasto ładne, klimatyczne.


Akurat trafiliśmy na Festiwal ArtMania (ciężki brzmienie).
Postanowiliśmy zasięgnąć informacji turystycznej odnośnie Trasy Transfagarskiej. Filip nie może się doczekać, a ja czuję przerażenie. Aczkolwiek po rozmowie w "i" wiemy, że pod górę mamy zaledwie 31 km!


Od Sibiu zaczął się trudny odcinek - bardzo ruchliwy, aż do Talmaciu. Potem też sporo aut, ale nieco lepiej się jechało. W Porumbacu zrobiliśmy przerwę na kolację.


Z prawej strony mieliśmy najwyższe góry Rumuni - niesamowicie to wyglądało. Tym bardziej, że mnóstwo ciemnych chmur nad nimi, czuć grozę.


Aż się nie wydaje realnym, że mamy przeciąć to pasmo.

 

Kiedy tylko wjechaliśmy do najwyżej położonej, po tej stronie gór, wsi - Cartisoary - tuż obok nas zatrzymało się auto i ludzie, którzy nim jechali, zaczęli z nami rozmawiać.


Niecałą godzinę później rozbijaliśmy namiot na ich podwórku. A dokładnie w garażu. Spaliśmy w Balea Ran, 3 km od Cartisoary i jakiś 1 km od początku podjazdu do Balea Cascada.

 
12.08.2012 r.      niedziela      Cartisoara    24 km

W nocy padało. Pogoda nie była zbyt dobra. Dlatego zdecydowaliśmy, że dzisiaj nie przecinamy gór. Po śniadaniu postanowiliśmy jednak zbadać teren i przejechać chociaż pierwszy odcinek - do Balea Cascada - na lekko. Tak też uczyniliśmy.

Romania 2012 - Transfagarasan Way [cable car view] from Pankracy on Vimeo.
[Film w jakości HD dostępny tylko przez stronę Vimeo]

Nie było ani tak ciężko, ani tak stromo, jak nas straszono, co nie zmienia faktu, że to 12 km (2 h pedałowania) non stop pod górę (do wysokości 1234 m).


W Balea Cascada wsiedliśmy do gondoli, bo bardzo ciekawiła nas dalsza droga, a żeby pokonać to rowerami, było zbyt późno.


Około 4 km jechaliśmy zatem kolejką, podziwiając jutrzejszą trasę.


Widok niesamowity.


Na górze mgła.


Momentami prawie zero widoczności.


Prawdę mówiąc, trochę zmarzliśmy, więc po jakiejś godzinie zjechaliśmy gondolą do Cascady, a stamtąd rowerami (w 30 minut) do naszego miejsca noclegowego.


Byliśmy dużo spokojniejsi, niż wczoraj i bez jakichkolwiek wątpliwości stwierdziliśmy, że jutro przejedziemy całą trasę.
Po powrocie udaliśmy się do sąsiedniego pensjonatu na obiad (m.in. na mititeli i mamalige)



13.08.2012 r.      poniedziałek      Cartisoara - Valea cu Pesti   73 km

czas jazdy: 7:54 h
podjazd: 5:00 h - 27 km
zjazd: 2:54 h


Dzisiaj zdecydowanie wcześniej zadzwonił budzik. Było zimno i mokro, więc nie chciało się wstawać.


Mieliśmy jednak dobre myśli i wierzyliśmy, że deszcz wypadał się w nocy. Zanim się spakowaliśmy i wyruszyliśmy, zegar wskazywał  8:27 (późno!).
 
 
Do Balea Cascada droga była już  nam znana z wczorajszej przejażdżki. O dziwo z obciążeniem wjeżdżaliśmy zaledwie 15 minut dłużej. Jechało się dobrze, tym bardziej, że prawie w ogóle nie mijały nas auta, a co chwilę zza chmur pokazywało się słońce.

  Romania 2012 - Transfagarasan Way from Pankracy on Vimeo.
[Film w jakości HD dostępny tylko przez stronę Vimeo]

Prędkości na liczniku od 4 km/h do 5 km/h, w porywach do 6 km/h.


W Balea Cascada zrobiliśmy przerwę na kawę i pączki. Zakupiliśmy też Oldze czapkę, bowiem - nauczeni wczorajszym doświadczeniem - wyżej spodziewaliśmy się dużo chłodniejszego powietrza.


Tak naprawdę dopiero od tego miejsca zaczęły się nam pokazywać góry i atrakcyjność tego miejsca. Pierwszy etap przebiegał w terenie zalesionym.


Byliśmy zachwyceni. Widoki wspaniałe. Prędkość też powalająca: 5-7 km/h, momentami nawet do 10 km/h.


Ludzie, którzy mijali nas w autach bardzo pozytywnie na nas reagowali.

 

Pozdrawiali nas, gratulowali, a nawet robili zdjęcia. Co niektórzy zagadywali, a na postoju pewien Włoch podbiegł z sokiem malinowym i wznosił za nas toast.


Byliśmy z siebie dumni. Olga też spisała się na medal. Była bardzo dzielna.


Podczas podjazdu musieliśmy zabawnie wyglądać, bo było zaledwie 6 stopni i Olga miała na sobie koszulkę, dwie bluzy, kurtkę, dwie pary spodni, dwie pary skarpet, czapkę zimową, "rękawiczki" (skarpetki na rękach) i śpiwór.

 

My natomiast, zaledwie koszulki na krótki rękaw, a na samej górze dodatkowo kurtki.


Z kolei podczas zjazdu automatycznie temperatura dała nam się we znaki.

 

Olga zasłonięta była folią, a my pomimo bluz, kurtek, kapturów i ciepłych spodni, marzliśmy w stopy, dłonie i nosy.
Na górze nie zagościliśmy długo, widoczność co prawda dużo lepsza niż wczoraj, ale chcieliśmy zjechać i przed nocą być na dole.

 

Dlatego zjedliśmy naleśniki,


pozachwycaliśmy się widokami,

 



chłonęliśmy to miejsce...

 



potem ubraliśmy się i z górki.


Najpierw czekał nas przecinający łańcuch górski, najdłuższy w Rumunii tunel (884m).


Za nim widok jeszcze piękniejszy, niż z drugiej strony - bardziej dziki.



 

Niesamowite miejsce.

 

 

Zatrzymywaliśmy się dość często, bo palce nam zamarzały i ciężko było hamować.

 



Po 30 km zjazdu byliśmy zmęczeni i trochę znudzeni. Jechaliśmy i jechaliśmy, a dookoła już tylko las. Kiedy w końcu dotarliśmy do jeziora Vidraru zrobiło się ciekawiej, aczkolwiek jechało się ciężko.

Romania 2012 - Barajul Vidraru from Pankracy on Vimeo.
[Film w jakości HD dostępny tylko przez stronę Vimeo]

Już nie tylko z górki mieliśmy, ale często i pod, a my odczuwaliśmy zmęczenie. Około 21 spotkaliśmy jakiegoś pana, który uświadomił nam, że do najbliższej wioski jest około 15 km. Wiedzieliśmy, że nie damy rady dojechać, tym bardziej że zaczynało się ściemniać. Najgorsze było to, że nie mieliśmy, gdzie się rozbić. Początkowo chcieliśmy nad jeziorem, ale brzeg był zbyt nisko, a ponadto dowiedzieliśmy się, że czasami spacerują tutaj niedźwiadki. Woleliśmy nie szukać więcej wrażeń, bo i tak dużo dzisiaj ich mieliśmy, postanowiliśmy więc skorzystać z oferty najbliższego hotelu. 


14.08.2012 r.      wtorek       Valea cu Pesti - Dobrogostea  69 km

Dobrze się spało po gorącym prysznicu i w czystej pościeli. Postanowiliśmy nie spieszyć się i odpocząć. Po śniadaniu jeszcze leniuchowaliśmy oglądając olimpiadę.
Wyruszyliśmy po 12. Jechaliśmy wzdłuż jeziora i podziwialiśmy widoki.

 

Pięknie tam. Na liczniku wybiło 900 km, kiedy dotarliśmy do zapory na rzece Ardżesz (wysokości 160 metrów).

 

Nie da się opisać tego, co tam widzieliśmy - przepięknie.


Kiedy zjeżdżaliśmy i odwracaliśmy się za siebie, nie mogliśmy uwierzyć, że tamtędy przebiega droga.


Na trasie jest  niezliczona liczba zakrętów, są też wiadukty i kilka małych tuneli - wszystko w skałach.

 

Pierwsza wioska, Capatanemii i pierwszy od kilku dni sklep. Zjedliśmy i musieliśmy pożegnać się z górami. Zostawiliśmy je za sobą.
Droga była dość ruchliwa. A my właściwie nie zatrzymywaliśmy się nigdzie na dłużej, bo nie było po co.


Około 19 próbowaliśmy się rozbić i po raz pierwszy w Rumunii odmówiono nam. Mało tego - ostrzegano przed cyganami, których rzeczywiście było sporo. Po 10 minutach i dwóch odmowach, spotkaliśmy Nelu z wnuczką Mają, którzy zaprosili nas do siebie.

15.08.2012 r.      środa      Dobrogostea - Vanatorii Mici    98 km

Ciężko było wstać. Zmęczenie bierze górę. Co prawda wczoraj długo siedzieliśmy z naszymi gospodarzami, rozmawiając i degustując ich wiśniową nalewkę. Nie mogli zrozumieć, dlaczego jedziemy nad morze rowerami. Mało tego, zaproponowali nam, żebyśmy zostawili u nich rowery i zabrać je w drodze powrotnej, a nad morze pojechać autem z ich synem, który akurat się wybiera w tamte strony.


Pierwsza miejscowość Pitesti okazała się mało ciekawym miejscem. Szybko stamtąd zmykaliśmy. Na nasze szczęście dzisiaj na drogach dużo mniejszy ruch, bowiem prawie nie ma tirów. Także pomimo, iż jechaliśmy główną drogą, nie było prawie ruchu. A to z powodu Święta Wniebowzięcia Matki Boskiej. Mało tego, z powodu święta mieliśmy też miłą sytuację w Topolvenii, gdzie zaproszono nas na obiad do stołówki parafialnej. Cała wieś razem świętowała, jedli obiad przy jednym stole. Niesamowite. Była ciorba, mamaliga, ryba, kawa i wino.



W Gaestii odbiliśmy na mniej uczęszczaną drogę. Dobrze się jechało, chociaż momentami było zbyt płasko i dziury jedna na drugiej. Ale dzięki temu, że płasko, pobiliśmy rekord - 98 km.


W Mliestii zrobiliśmy przerwę pod miejscowym sklepem. Olga zachwycała mieszkańców, jeden pan przyniósł jej colę, pani ekspedientka brzoskwinię. A potem wszyscy ostrzegali nas przed kolejną wsią - żebyśmy się  w niej nie zatrzymywali, bo mieszkają tam cyganie. Rzeczywiście tak było. Dlatego przyspieszyliśmy nieco. Aczkolwiek zdecydowana większość jej mieszkańców tylko do nas machała, a niewielu krzyczało: guma! guma! lub: cygaret! cygaret!I nic poza tym. Jednakże miło, że nas ostrzeżono.


W kolejnej miejscowości postanowiliśmy się rozbić. Jakiś pan zagadał nas, więc spytaliśmy, czy możemy u niego rozstawić namiot. Odmówił, tłumacząc coś po rumuńsku. Jechaliśmy dalej. Po jakichś 2 km zatrzymało się obok nas auto, wysiadł z niego ten sam mężczyzna, a zaraz za nim jego żona. Kazali nam zawrócić i zaprosili do siebie.
 
 

Tam zaprowadzili do domu, tłumacząc (po rumuńsku), że nie mają ogrodu - na podwórzu chodzą kury, indyki, kaczki, i że mamy spać w pokoju gościnnym. Potem rozpalili grilla i razem świętowaliśmy, słuchając Salam, jedząc ciorbę i rybę, pijąc ich specyfiki. 

16.08.2012 r.      czwartek      Vanatorii Mici - Domnesti     60 km

Rano kawa po rumuńsku - czyli nieco zimna i bardzo słodka. Potem tradycyjnie jajka. Zwiedziliśmy całe gospodarstwo (kury, świnie, krowy - Olga doświadcza, czym są wakacje na wsi).
Niesamowici ludzie. Zapraszali nas w drodze powrotnej i pomimo, że nie rozumieliśmy swojej mowy, doskonale się dogadywaliśmy.



W Crevedia More zatrzymaliśmy się na owoce, przy przydrożnym straganie.
W Bolintin Vale nasz "cola time", pani sklepowa przyniosła Oldze jabłka i wycałowała ją.
Potem dojechaliśmy do końca trasy 61, która ni stąd, ni zowąd urwała się pod mostem. Stanęliśmy przed autostradą i nie mieliśmy żadnej alternatywnej drogi. Paranoja - Bukareszt na wyciągnięcie ręki, niecałe 10 km, a brak drogi (poza autostradą).


Musieliśmy zawracać, a potem jechać naokoło przez Domnestii. Zajęło nam to sporo czasu, więc postanowiliśmy nie wjeżdżać już do Bukaresztu, ale wcześniej się rozbić.
Nocleg sam się znalazł. Stefan, który akurat jechał rowerem ze swoim wnukiem Filipem, sam zagadał nas. Miło nam się rozmawiało, więc nie mogliśmy nie spytać o ogródek. Zaprowadził nas do domu swojej córki, Michaeli, która z kolei ugościła nas, jak najlepszych przyjaciół.

 

Najpierw prysznic i pranie. Potem wspólna kolacja (Ciorba, kurczak, mititeli) i zimne piwo. Rozmawialiśmy do późnych godzin. Olga w tym czasie zamęczała zabawą Stefana, który jako przyszywany dziadek spisał się na 6+.


To niesamowite, jak cudownych ludzi spotykamy. Rumunia to bardzo gościnny kraj, tutaj ludzie wolą ugościć w domu, niż pozwolić na rozbicie namiotu w ogródku!!!

 17.08.2012 r.      piątek     Domnesti - Tamadan     57 km

Zanim wstaliśmy, Miśka (Michaela) zrobiła przepyszne naleśniki i kawę. Bardzo ciepło nas pożegnali.


13 km i byliśmy w stolicy Rumunii. Miasto w ogóle nas nie zachwyciło. W sumie było tak, jak powiedziała Adelina, nie ma po co tam zajeżdżać. Stare Miasto jakieś takie "stare", bez klimatu. Pełno klubów, więc zapewne nocne życie towarzyskie kwitnie, ale w ciągu dnia nic się nie dzieje. Ciężko przecisnąć się uliczkami, bo mnóstwo stolików i krzeseł (pustych) na zewnątrz.
Ładnie prezentował się jedynie Parlament (drugi co do wielkości budynek na świecie), rzeczywiście robił wrażenie. Ciekawie wyglądały też fontanny - dużo ich. No i w sumie tyle. 


 Fantastyczni są natomiast ludzie i to jest najważniejsze. Np. zapytaliśmy o drogę jakiegoś pana, a on odstawił kawę, którą akurat pił, wziął kartkę (mamy ją do dzisiaj) i długopis, i wszystko nam wyrysował. Także, bez jakiegokolwiek problemu, opuściliśmy największe miasto Rumunii.
Tuż za Bukaresztem zobaczyliśmy znak: Constanța 255 km - także cel podróży za 3-4 dni!
Rozbiliśmy się w Tamadan. Gospodarze znowu zapraszali nas do domu, ale tym razem postanowiliśmy spać "u siebie".


Rozstawili więc stolik, krzesła, przynieśli samorodną nalewkę z wiśni, winogrona  oraz warzywa prosto z krzaków, m.in. pomidorki cherry, które uwielbia Olga. Podkreślali, że wszystko to "natura, no market".



18.08.2012 r.      sobota      Tamadan - Drajna Nova     78 km

Na śniadanie niemal już tradycyjnie jajka :) Tym razem na twardo. No i kawa po rumuńsku (słodka i ledwo ciepła).
Filip składał namiot (dawno tego nie robił), ja zrobiłam pranie. No i w drogę.

 
Nasi kochani gospodarze nie chcieli wypuścić nas z pustymi rękami - oprócz pomidorków, jajek (ugotowanych), mleka (ciepłego), dostaliśmy butelkę nalewki, którą mieliśmy wypić za ich zdrowie nad morzem.
Droga dzisiaj nudna. Cały czas płasko i prosto, bardzo prosto.


Wiosek mijaliśmy niewiele, raczej pola. A te, które mijaliśmy nie zachęcały do tego, żeby zrobić tam przerwę, bo o życiu w nich nie wspomnę.
W Stefanestii podszedł do nas jakiś pan i sam z siebie wyrysował nam drogę, którą powinniśmy jechać (to nic, że nie było w pobliżu żadnej innej). Ludzie są tutaj naprawdę uczynni, czasami aż nadto.
W Lehliu Gara zjedliśmy znane nam, aczkolwiek wszędzie inaczej smakujące mititeli. A potem to dopiero zaczął się krajobraz: płasko, płasko, płasko.


Droga prosta, jakby ktoś linijką narysował, dookoła pustka - mieliśmy dość. Do tego wiał prosto w twarz nieprzyjemny wiatr.
Dla uatrakcyjnienia zatrzymywaliśmy się w każdej (a było ich niewiele) wiosce. Jak się okazało, dla jej mieszkańców to my byliśmy atrakcją. Dopieszczali nas kupując lody (Oldze nawet po dwa), colę, a nawet namawiając, byśmy zostali.
Rozbiliśmy się w Drajna Nova, zastanawiając się, którędy jechać dalej, by nie zwariować.

19.08.2012 r.      niedziela      Drajna Nova - Castella     40 km

Śniadanie i kawa dodały nam otuchy, która sprawiła, że wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy nadal prostą, nudną, wietrzną, płaską, bez życia drogą. Bez życia to może za dużo powiedziane, bo ono tętni w mijających nas - na potęgę - autach.
Także odbiliśmy na Slobozia, zamiast jechać na Fetestii (bo tam zaczyna się autostrada, więc zostałby nam jedynie pociąg). Już po dwóch kilometrach mieliśmy dosyć i żałowaliśmy decyzji. Najbliższe 16 kilometrów (do Slobozia) "zabiło" nas.


Prosta droga, dookoła pustkowie i ciągły wiatr, przez który jechaliśmy nie więcej niż 10 km/h. W Slobozia odbiliśmy na Tandarei, ale po kolejnych 8 km podobnych warunków, a nawet i gorszych - mnóstwo aut, niekoniecznie zwalniających na widok rowerzystów - powiedzieliśmy DOŚĆ!

 

W Buch postanowiliśmy wsiąść do pociągu. Droga była nieciekawa, a przede wszystkim niebezpieczna. Jakiś pan bardzo chciał nam pomóc, zaprowadził więc nas na dworzec i czekał na pociąg, pomagając się nam załadować. W międzyczasie Filip dowiedział się, że najpierw musimy dojechać do Fetestii (a jednak plan B chcąc nie chcąc był nam pisany), tam przesiąść się na kolejny pociąg do Constanty. Postanowiliśmy, że kupimy bilety do Medgidia i stamtąd pojedziemy do Navodarii.


Bilety mogliśmy kupić jedynie dla nas, bo na rowery nie mieli. W Rumunii nikt nie przewozi rowerów, są liczone jako bagaż i płaci się za to chore pieniądze. Dlatego "pan pomocnik" doradził nam, żebyśmy mieli odłożone jakieś dodatkowe pieniądze dla konduktora. W pociągu okazało się, że gdybyśmy chcieli bilet za rower, musielibyśmy zapłacić dużo więcej, niż za całą naszą trójkę. Nie było wyjścia - zrobiliśmy, jak nam radzono.


Zanim ruszyliśmy w stronę Navodarii, w Madgidia zatrzymaliśmy się na obiad. Knajpka znajdowała się akurat w pobliżu drogi, dlatego mogliśmy obserwować gigantyczny korek - koniec weekendu i powrót znad morza. Dosłownie, jak z Półwyspu Helskiego w stronę Trójmiasta.
Rozbiliśmy się w Castella u Gety, która zapraszała nas do domu, ale i tym razem chcieliśmy zostać w namiocie.


20.08.2012 r.      poniedziałek      Castella - Navodari    38 km

Rano myśleliśmy już tylko o tym, że do morza mamy około 30 km. Niestety czas wyjazdu musieliśmy przełożyć na później, bo po raz kolejny okazało się, że mam flaka!


Podczas, gdy Filip zajmował się kołem, ja praniem, Olga uczyła rumuńskie dzieci grać w klasy.
Droga do Navodarii była całkiem przyzwoita. Kiedy licznik wskazał 1313 km ujrzeliśmy Morze Czarne. Kiedy wskazał 1325 km byliśmy nad jego brzegiem.
Morze Czarne nie zachwyciło nas w ogóle. Camping jak za PRL-u, plaża brudna.


Olga oczywiście kąpała się (woda ciepła) i wyjść z wody nie chciała, my dzisiaj ograniczyliśmy aktywność do zbierania muszli i budowania zamków z piasku.


Wieczorem w każdej knajpce mnóstwo ludzi i w każdej inna muzyka. Spokojniej było na plaży, więc wybraliśmy się we trójkę i podziwialiśmy gwiazdy. Wtedy też zobaczyliśmy, że Morze Czarne tylko nocą bywa czarne. Olga po raz pierwszy w życiu widziała spadającą gwiazdę.
A kiedy próbowaliśmy zasnąć, impreza na spokojnym (jak nam mówiono) campingu dopiero się rozkręcała. Było tak głośno, że nie można było zasnąć. Poszliśmy więc na tańce. Śmiesznie było, ale po pewnym czasie zmęczenie wzięło górę. Zasnęliśmy, pomimo tego, iż muzyka grała do rana.

21.08.2012 r.      wtorek       Navodarii    5 km

Długo nie dało się spać. Słońce dało się odczuć bardzo wcześnie rano. Zjedliśmy i uciekliśmy na plażę. Tam upał, ale przynajmniej jakiś ruch powietrza był odczuwalny.
Plażowaliśmy około 3 godzin, cały czas siedząc w wodzie.

 

A potem obiad i najcięższa część programu - składanie nagrzanego namiotu. Ledwo nam się to udało. Ale wiedzieliśmy, że musimy zmienić zakwaterowanie, bo kolejna noc w tym miejscu byłaby nie do przeżycia.
Spakowani kierowaliśmy się do Constanty. Tuż na pograniczu Mamaji i Navodarii zobaczyliśmy inny camping i tam zostaliśmy. Cena właściwie ta sama, a poziom już na pierwszy rzut oka nieporównywalny. Tam też spotkaliśmy Asię, Radka, Martę i Marcina - Polaków ze Szczecina, którzy wczoraj spali na tym samym campingu, co my, i również dzisiaj z niego uciekli.
Rozbiliśmy namiot i od razu udaliśmy się na plażę. Słonce zaszło, a my kąpaliśmy się i nie marzliśmy - wspaniałe uczucie.


Poznaliśmy bardzo miłych ludzi - Christian i Paula z córką (Niną) w wieku Olgi. Dziewczyny przez cały czas razem się bawiły.

 

Tutaj plaża czysta i zachęcająca do odpoczynku.
Tuż przed snem zerwał się olbrzymi wiatr. Zaczęło grzmieć, padać, a takiej wichury nie przeżyliśmy jeszcze nigdy. Musieliśmy uciekać z namiotu, bo gałęzie spadały z drzew. Wyglądało to przerażająco, niektóre przedmioty latały, namioty zrywał wiatr. Na szczęście po 45 minutach wszystko się wyciszyło, a burza przeszła bokiem.

22.08.2012 r.      środa      Navodarii/Mamaja/Constanta    15 km - pieszo

Dzisiaj mieliśmy wakacje. Przez cały dzień nie ruszyliśmy rowerów. Po śniadaniu na plażę marsz. Olga szalała z Niną. Potem wybraliśmy się busem do Constanty. Początkowo pojechaliśmy na dworzec, żeby dowiedzieć się o pociąg do Satu Mare (a dokładniej o przewóz rowerów). Powiedziano nam, że to zależy od konduktora, więc pewnie znowu nie obejdzie się bez opłat dodatkowych. Postanowiliśmy jeszcze się tym nie martwić i spędzić miły dzień w Constancie. Nasz plan był taki: wchodzimy na pierwszą możliwą plażę i brzegiem idziemy do tej głównej.

 

Jak się okazało, sama Constanta jest niezbyt atrakcyjnym miejscem. Plaże fajne, ale zwyczajne.


Szliśmy tak brzegiem i szliśmy, aż się okazało, że w pewnym momencie nie ma przejścia i należy odbić do miasta. Tak też zrobiliśmy i znaleźliśmy się tuż przed obleganą i wycackaną częścią Constanty: Mamają.


Tutaj to dopiero czuć wakacje w kurorcie. Mnóstwo ludzi, setki hoteli, kilkukilometrowa promenada, a nawet gondola nad deptakiem.


Nie zagościliśmy długo w Mamai. Ładnie tam, ale zbyt tłoczno. Postanowiliśmy kontynuować spacer i plażą wrócić do namiotu.


 Było już ciemno, kiedy dotarliśmy na miejsce.
 
23.08.2012 r.      czwartek      Constanta     28 km

Po wczorajszym spacerze dobrze się spało. Poszliśmy na plażę, a potem przepyszną pizzę w barze na campingu i pojechaliśmy na dworzec po bilety. Jutro o tej porze mamy zamiar być w drodze do domu. Wszystko "pięknie ładnie", ale nadal nie wiemy, co będzie z rowerami...


Wracając zajechaliśmy na zakupy do Kauflandu, bo małe sklepiki "przycampingowe" miały chore ceny. Przed samym wyjazdem okazało się, że mam flaka (to chyba piąty podczas tego wyjazdu).
Ostatni nocleg nad morzem spędziliśmy w gronie rodaków, było bardzo miło. Gorąco polecali nam Deltę Dunaju - niestety z braku czasu nie dotrzemy tam tym razem, ale przynajmniej mamy, po co wracać do Rumunii.

24.08.2012 r.      piątek     Constanta - Satu Mare     14 km

Rano dostaliśmy zaproszenie na kawę (Olga na płatki z mlekiem) do sąsiadów, przemiłego małżeństwa z Braszowa. Pogadaliśmy trochę z nimi o naszych wrażeniach i doświadczeniach w podróżowaniu po Rumunii. Dali nam wskazówki, co do wprowadzenia rowerów do pociągu (niestety ze wstydem przyznali o konieczności "dodatkowej opłaty" dla konduktora - ze wstydem, bo głupio im i źle się z tym czują, że w ich kraju tak to funkcjonuje).


Po miłym spotkaniu przy kawce, poszliśmy po raz ostatni wykąpać się w Morzu Czarnym. Woda ciepła. Duże fale. Olga bawiła się cały czas z Asią, my z Filipem beztrosko odpoczywaliśmy.
Potem spakowaliśmy bagaże, pożegnaliśmy się i udaliśmy na dworzec.
Kiedy podjechał nasz pociąg, nikogo nie pytając zapakowaliśmy bagaże, rowery i przyczepkę do naszej (dwuosobowej) kuszetki.


Konduktor co prawda kręcił nosem, ale o dziwo nie burzył się, wiec i obyło się bez "opłat dodatkowych" - właściwie nie płaciliśmy za rowery.


25.08.2012 r.      sobota      Satu Mare - Mandok (Rumunia/WĘGRY)     45 km

Podróż przebiegła bardzo spokojnie. Przespaliśmy całą noc, Olga nawet nie zmieniła pozycji.


Około 9-10 byliśmy na miejscu, czyli w Satu Mare. Dokładnie tam, gdzie trzy tygodnie temu - w sobotę 4 sierpnia wjechaliśmy do Rumunii, nie wiedząc czego się spodziewać. To były niezwykle i niezapomniane 3 tygodnie.


RUMUNIA - z cudownymi górami, z gościnnymi ludźmi, bezpańskimi psami, z brudem dookoła, prawdziwą wioską, z niezachwycającą stolicą, z jedynym, ale wycackanym kurortem, z przepysznymi pomidorami i papryką, z naturalnymi nalewkami, z ciepłym morzem, z upałem i ciągle świecącym słońcem.


Pomimo wczesnej pory, w Satu Mare postanowiliśmy zjeść w znanym nam miejscu, znaną nam pizzę. Usiedliśmy dokładnie w tym samym miejscu. Zabawne, bo znowu podszedł do nas jakiś cygan i prosił o coś. Tym razem jednak moja reakcja była zupełnie inna, oswoiłam się z cyganami - 3 tygodnie czegoś nas nauczyły, chociażby rumuńskiego NIE :)
Z Satu Mare kierowaliśmy się tą samą drogą aż do Węgierskiego Fehergyarmat. Droga płaska. Powietrze stało w miejscu.


W Fehergyarmat chcieliśmy złapać jakiś pociąg do Satoraljaujhely (do granicy ze Słowacją), bo niekoniecznie chcieliśmy jechać przez upalne i płaskie Węgry. Niestety połączenie było bardzo kiepskie, dookoła, z przesiadkami i na miejscu około 23. Pojechaliśmy zatem do Mateszalka i tam przesiedliśmy się na pociąg do Mandok. Stamtąd mamy zamiar dojechać do granicy na rowerach, ale dopiero jutro.


Kiedy czekaliśmy na pociąg w Fehergyarmat (mieliśmy około 2 godzin) znowu spotkaliśmy anioła. Pan, który pracował na kolei, zawiózł Filipa swoim autem do bankomatu (nie mieliśmy wystarczająco forintów na zakup biletów), potem jeszcze dał nam wodę, a kiedy przyjechał pociąg pomógł się zapakować. Pociągi na Węgrzech rewelacyjnie przystosowane do przewozu rowerów, mnóstwo miejsca, a nawet jeśli nie ma przedziału rowerowego, bez problemu można zapakować je na koniec pociągu.


W Mandok byliśmy około 18.30. Byliśmy bardzo zmęczeni, głównie upałem. Ponadto zgłodnieliśmy, a na Węgrzech ciężko cokolwiek kupić w sobotę po południu. Postanowiliśmy dzisiaj już dalej nie jechać. Bez problemu znaleźliśmy dobrych ludzi, którzy użyczyli nam kawałka trawnika.


Po 3 tygodniach rozbiliśmy namiot w naprawdę czystym ogródku i zajadaliśmy się brzoskwiniami, które spadały z drzewa prosto na nasz namiot.

26.08.2012 r.      niedziela      Mandok - Kuzmice (Węgry/SŁOWACJA)      85 km

Rano chciałoby się dłużej pospać, a tu duchota i słońce nie pozwalają na zbyt długie przebywanie w namiocie.

 

Na śniadanie poza świeżymi warzywami, zajadaliśmy się chlebem w jajku. Zanim wyjechaliśmy okazało się, że mamy defekt (to jedyne słowo jakie zrozumieliśmy podczas pobytu u naszych węgierskich gospodarzy). Tym razem w przyczepce - także 6 raz łatanie podczas podróży.


Z Mandok kierowaliśmy się na Zemplenagard (to niesamowite, jakie nazwy miejscowości mają Węgrzy, nawet Polska po węgiersku brzmi kosmicznie: Lengyelorszag).


Przez rzekę Tiszę czekała nas przeprawa promowa, na szczęście za grosze.
Było gorąco.


Sklep z lodami napotkaliśmy dopiero po 30 km. Na Węgrzech w niedzielę sklepy są czynne od 8 do 10 rano. Dlatego zadowalaliśmy się zimną wodą z hydrantów (te akurat w każdej miejscowości) i przepysznymi, soczystymi brzoskwiniami własnoręcznie zerwanymi z ogrodu.


W Satoraljaujhely byliśmy późno. Ostatnie 12 km na Węgrzech było bardzo wietrzne. Jechaliśmy cały czas pod wiatr, momentami niemal nas zatrzymywało.


Postanowiliśmy wydać nasze ostatnie forinty i kupiliśmy lody, dokładnie w tym samym miejscu, co za pierwszym razem będąc tutaj.
A potem - znaną nam już drogą - kierowaliśmy się do Viery i Janka, czyli do Kuzmic.



27.08.2012 r.      poniedziałek      Kuzmice - Muszyna (Słowacja/POLSKA)     28 km

W nocy padało, ale spaliśmy zbyt mocno, żeby to słyszeć. Podobno nawet "burka" (burza) była.
Viera i Janko spędzili z nami cały poranek. Było przesympatycznie. Potem pojechaliśmy na dworzec i stamtąd pociągiem do Koszyc.


W Koszycach kupiliśmy bilety do Plavec (miejscowość najbliżej położona granicy z Polską, do której dojeżdża kolej - do samej Polski niestety pociągi nie jeżdżą!).
Mieliśmy ponad dwie godziny do odjazdu, więc postanowiliśmy zobaczyć centrum. Śliczne miasto, bardzo ładna starówka. Odważę się nawet napisać, że prześliczna - w porównaniu z miastami, jakie mijaliśmy w ciągu ostatniego miesiąca, włącznie z Bukaresztem.
Na obiad zjedliśmy nasz słowacki przysmak - zapiekany ser.
Konduktorzy słowaccy przemili, naprawdę.


Na miejscu byliśmy około 16.30. Stamtąd kierowaliśmy się do Muszyny. Znowu straszono nas "kopcami". Na szczęście udało nam się podjechać pod dwie większe górki ;)


Po nich mieliśmy zjazd i byliśmy w Muszynie.
Tam zapytaliśmy taksówkarza o nocleg - zadzwonił i załatwił nam kwaterę.
Niesamowite, że wczoraj jeszcze narzekaliśmy na duchotę i upał, a dzisiaj, po przekroczeniu granicy zmarzłam w stopy, bo jechałam w sandałach.

28.08.2012 r.      wtorek       Muszyna - Krynica    17 km

Rano, bez pośpiechu, spakowaliśmy się. Gdzie się spieszyć, skoro pociąg z Krynicy do Gdyni mamy o 18.30, a do przejechania 15 km.
Ostatni dzień wakacji...


29.08.2012 r.      środa       Krynica - Gdynia     9 km


Po miesiącu (29.07-29.08) i 1563 km pedałowania wróciliśmy do domu.
Udało nam się osiągnąć cel :)

Podsumowanie:
Ulubiony zwrot po Rumuńsku: DRUM BUN [Szczęśliwej Drogi]
Największa prędkość /Ania /Filip: 57 km/h i 59 km/h,
Największy dzienny dystans: 98 km
Największa wysokość: 2034 m n.p.m
Słoneczne dni: 99,9%
Opróżnione puszki coli: 58
Zużyte łatki: 6
Dobrzy ludzie: prawie na każdym "kroku"! :)



Co  za  różnica, czy to Olga rośnie, czy przyczepka się kurczy, bo tak czy siak 
po  5 tys. km, które przejechały razem, muszą się pożegnać... 

 


6 komentarzy:

  1. Przeczytałem relację z przyjemnością. Jak widać naocznie można wakacje spędzić czynnie wraz z dzieckiem. Wspaniałe jest to że wszyscy byli zadowoleni z podróży. Rzeczywiście u nas latem zasadniczo tylko tego słońca czasami brak. Ale warto mimo to aby coraz więcej ludzi przekonało się do takiegfo sposobu spędzania wolnego czasu.
    Pozdrawiam Was serdecznie
    Czesiek z Muszyny

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny blog. Rano na rower wskakuję ale musiałem doczytać do końca.
    pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń
  3. Pozdrawiamy z Piwnicznej i zapraszamy ponownie :) :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Super sprawa, bardzo inspirujący blog. A zdjęcia przepiękne. To już wiemy, jak będziemy podróżować gdy i nam się powiększy rodzina :). Pozdrawiamy serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  5. Piękna wyprawa! Gratuluję i Drun Bun :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Super jest rodzinne rowerowanie :) A w tym najprzyjemniejsze te spotkania z ludźmi...oby jak najwiecej dobrych ludzi po drodze. Pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń